A teraz chciałabym poprosić o Waszą opinię.
To, że mam nerwicę lękową stwierdzono w szpitalu na Banacha, gdzie trafiłam z podejrzeniem guza chromochłonnego nadnerczy. Badania wykluczyły tą i inne dolegliwości i postawiono takie właśnie rozpoznanie.
Samo postawienie diagnozy spowodowało, że po 10 latach leki na nadciśnienie przestały być potrzebne.
Niestety potem moja sytuacja znacznie się zmieniła, a nerwica zaatakowała ze zdwojoną siłą. Objawy chyba typowe:
wrażenie umierania, zimne dreszcze, skoki temperatury, tętna i ciśnienia, tachykardia, całkowita słabość ciała, totalne rozbicie emocjonalne.
A przy tym wszystkim absolutna jasność umysłu.
To był moment kiedy zdecydowałam się na leki, bowiem bez nich miałam szansę zostać pierwszą osobą, która *umrze na nerwicę*. Przyczyną był spadek wagi ciała (związany z problemami z układem trawienia na tle nerwicowym). Z monstrualnych 116 kg w ciągu roku schudłam do 54 i chudłam dalej. Wtedy Sulpiryd uratował mi życie. Objawy w znacznej mierze ustąpiły i myślałam, że wszystko już za mną...
Do września tego roku.
10 września wieczorem po bardzo, bardzo stresującym dniu, straciłam pole widzenia w prawym oku a potem zdolność mowy. Cały epizod trwał jakieś dwie godziny. Szybka wizyta u okulisty - nie wykazała przyczyny w oku. Wizyta u neurologa i sugestia, że był to mikroudar lub pierwszy atak stwardnienia rozsianego. Jednak badania diagnostyczne - rezonans, badania krwi, badanie neurologiczne nie pozwoliło ostatecznie postawić ani rozpoznania, ani tym bardziej znaleźć przyczyny tego co się stało.
Nie muszę pewnie nikomu tutaj tłumaczyć, że od pamiętnego wydarzenia nerwica rozchulała się na maksa. Znowu chudnę i chodże po ścianach. Lek na wszelki wypadek kazano odstawić, bowiem neurolog podejrzewał, że to on mógł być sprawcą.
Co o tym sądzicie? Będę wdzięczna za każdy komentarz.
Nie ukrywam, że bardzo chciałabym usłyszeć komentarz Pana IGNACa.