Skocz do zawartości
kardiolo.pl

karamba

Members
  • Postów

    0
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez karamba

  1. Łukaszu, link do pierwszego (chronologicznie) bloga panny Kasi: http://www.bieganie.pl/forum/viewtopic.php?f=57&t=22846 a tu kontynuacja: http://www.bieganie.pl/forum/viewtopic.php?f=57&t=31915&sid=8d053b1602dd05f6c17f9a3ec7bfcc15 Te *blogi* to taka wydzielona część portalu bieganie.pl. Może Ci się spodoba, mnie w pewien sposób natchnęło do *wzięcia się za siebie* :)
  2. Allicjo, nie przepraszaj, że piszesz. Pomogłaś i doradzałaś innym nie raz, teraz masz święte prawo *wygadać się* ile i o czym chcesz. Niby też coś czytałam o związku serca z żołądkiem (nie tym romantycznym), ale nic konkretnego. Poza tym nie zauważam tego związku u siebie, może tylko taki, że gdy wkurza mnie żołądek, to w drodze emocjonalno-nerwowej ma to jakieś przełożenie na pracę serca, ale to się znów da podpiąć pod nerwicę i tyle. Za to mam inny ciekawy związek - arytmia nasila mi się, gdy zmarznę. I to nie tylko zimą, stercząc np. na przystanku, ale i w przypadku wyjścia z ciepłej kąpieli i schłodzenia organizmu zanim się ubiorę, albo *zmarznięcia* w wyniku marnego krążenia (nie jestem w stanie obejrzeć filmu w kinie, bo nawet w temp. 22 stopni musiałabym wstawać co pół godziny i machać rękami, żeby się rozgrzać, serio). No i oczywiście podczas wysiłku fizycznego, co bywa zniechęcające. Nieistotne. Napisałaś parę mądrych rzeczy, które przydadzą się tym, którzy są zdolni do refleksji. Nie umiem prawić komplementów, ale muszę powiedzieć, że fajna z Ciebie babka; masz i serce, i rozum. Oby wiara Łukasza przyniosła te cuda, które czasem się przecież zdarzają :)
  3. Hej Allicjo :) Żołądek jeszcze fika, ale bez nocnych tortur. Trzymam go w ryzach tym mleczkiem, jednak Agastin już kupiłam, na wszelki wypadek. Bardziej niż duchów boję się perforacji ściany żołądka, więc trzymam piguły w pogotowiu. No wiem, moja dieta fuj, ale *przepraszać* wytrzymałam tylko 2 dni :) Mam chyba nerwicę pyska, ciągle muszę coś przeżuwać... Zalążki depresji pogoniłam ładując się pozytywną energią z bloga pewnej biegaczki. Nie zgadniecie, której :D Tak, tej z arytmią. Dziewczyna tak fajnie pisze, że *serce roście*, a człowiek z większym dystansem patrzy na swoje słabości. Jeśli ktoś jest chętny poczytać, mogę podać link. Twoja sytuacja jest ciężka. Kurczę, czy nikt nie może Cię czasem zmienić, żebyś przespała chociaż 7 godzin? Brak snu to najgorsze, co można zrobić organizmowi, deficyt sił narasta w takim tempie, że nie odrobisz tego jedną dobrze przespaną nocą. Ty jesteś mądra babka, więc nie mi Tobie prawić komunały, ale znam to z doświadczenia, że czasem chcemy wszystko zrobić same, bo zrobimy to najlepiej, ale odbija się to na naszym zdrowiu. Więc może jednak znajdzie się ktoś, kto mógłby Cię odciążyć w niektórych obowiązkach? Pozdrawiam i życzę Tobie siły ciała i ducha :)
  4. Ekhem, jakby Ci to powiedzieć... Oczywiście, że Twoje życie nie będzie tak wyglądało do końca. Zanim nastąpi koniec, dorobisz się jeszcze zapewne paru innych dolegliwości, bo w końcu na coś *czeba umrzeć* :D Nie upatruj w tym żadnej złośliwości, ani mojej, ani życia, ani losu (bajka o Ani mi wyszła), tylko się zastanów - czy naprawdę spodziewasz się umrzeć w wieku 100 lat, będąc jednocześnie sprawnym, pięknym i młodym? Jak dotąd zdrowie Tobie dopisywało, teraz przecież tragedii też nie ma, więc przyjmij rzecz na klatę, nerwowość sama przejdzie, a wtedy możesz liczyć na kolejne 10 lat bez niespodzianek. Po 40stce trochę spadnie Ci testosteron, trochę zwolni przemiana materii, trochę bardziej *wytarte* będą Twoje chrząstki stawowe, może dorobisz się okularów itd. It*s only natural ;)
  5. ECH80, nie nie, zaraz, powoli. Nie masz się stać kimś innym. Ja też inna nie będę, no chyba że na skutek lobotomii ;) Powoli. Tylko w amerykańskich filmach klasowy fajtłapa pewnego dnia doznaje olśnienia, trenuje karate przez 3 miesiące i zostaje bohaterem narodowym, wyrywa najfajnieszą dupę i na końcu filmu grzmotnie jakimś uniwersalnym komunałem, aż amerykańskim głupolom szczęki opadają. Nie o take Polske chodzi, kochana :) Krok pierwszy - pomóc sobie TROCHĘ. I tym, czym akurat można. Kupiłaś Asparaginian - to już pierwszy sukces. Zacznij go w końcu uczciwie brać, to będzie drugi. Krok następny - wejdź szybko po schodach (znajdź gdzieś dużo schodów), stań na szczycie, słuchaj serca, mierz puls, możesz nawet kupic sobie stetoskop i... Najpierw się wystraszysz, bo będzie mocno biło. Jak się uspokoi, zrób wszystko od początku. Gwarancja Karamby: po 50 razach pier**olniesz stetoskop w kąt i przestaniesz się martwić sercem :) (Stetoskop wtedy możesz odsprzedać jakiemuś kolejnemu frajerowi :)) To jak, umowa stoi? Wszystko powoli. Nie od razu Poloneza stuningowano. Gdybyś mieszkała gdzieś blisko, poszłabym z Tobą na te schody, przysięgam. I chciałabym zobaczyć, jak w końcu się uśmiechasz.
  6. ECH80 - klasyka gatunku. Strach i stres determinują zachowania Twojego serca. To jest aż TAK PROSTE, że dam sobie łeb uciąć, że właśnie dlatego w to nie uwierzysz. Osobowościom niepewnym, lękliwym, łatwo poddającym się, z jakiegoś psychologicznego powodu łatwiej jest uwierzyć w raka i wadę serca, niż w proste, naturalne przyczyny zachowań ich ciała. Moja ciotka (siostra mojej Mamy), zmarła na raka wątroby w wieku 33 lat, choć nie piła, nie paliła, ani żadnych prochów/tabletek nie brała. Po tym wszystkim, gdy tylko kłuło mnie w prawym boku, robiłam sobie próby wątrobowe. Oczywiście zawsze wypadały elegancko, jak modelka na wybiegu. Kłucie pod żebrami z prawej okazało się pochodzić od wrzodów dwunastnicy (te akurat już są zaleczone), a nie od wątroby. I co? I pstro. A mogłam już sobie odkładać grosiki na trumnę. Oczywiście wiem, że czytasz i myślisz - to co innego, ja na pewno jestem na coś chora. Choć oczywiście tak naprawdę nie chcę być chora, ani umrzeć. I wiesz co, ECH80? Tacy ludzie jak Ty i ja, wcale nie żyją. Całe życie umierają, najchętniej ze strachu przed umieraniem. Z jedną różnicą - ja już przejrzałam moją podstępną psychikę, a Ty jeszcze tkwisz w urojeniach :) Walenie serca po wysiłku - normalne. Oczywiście dla mnie wysiłkiem jest przebiegnięcie 50 metrów, ktoś inny spoci się dopiero po maratonie. Średnie tętno przeciętnego biegacza w moim wieku (kurde, sprawdzałam) podczas umiarkowanego biegu: 150-170 uderzeń na minutę. Czyli napier*** dosyć szybko to serce, a jednak oni nie umierają! BO TO JEST W MORDĘ NORMALNE! Jak jedziesz samochodem, to tłoki w cylindrach silnika też walą szybciej lub wolniej, no nie ma bata. Asparaginian. Nie bierzesz, albo bierzesz śmieszne dawki, jak dla półmetrowego karła, a potem piszesz: *w pracy stres, serce nawala* itp. ZLITUJ SIĘ! Nad sobą się zlituj i doładuj się magnezem i potasem - nawet nerwy się uspokoją, gwarantuję. Ciśnienie. Ja też mam niestety niskie, niższe zazwyczaj niż Twoje. A że Ci się podnosi u lekarza? NORMALNE! Nie każdy tak ma, ale bardzo wiele osób wierz mi. Te chwilowe skoki ciśnienia to pestka, no chyba że masz sto lat i zakrzepicę tętnic, noż kurdebele! Dobra, z innej mańki - co tak naprawdę wiesz o organizmie ludzkim? Lekcje biologii z podstawówki się nie liczą. Przemyśl, czy czasem nie dorabiasz sobie wyssanych z palca teorii i nie tworzysz nieistniejących problemów, jak z ciśnieniem, tętnem itd. Nie sposób przecenić rzetelnej wiedzy. Nie tkwij w przesądach i własnych strachach na lachy. A i jeszcze jedno. Piszę to wszystko nie dlatego, że wierzę, iż coś w swoim postępowaniu zmienisz. Ty raczej nie, ale może ktoś inny przeczyta, w porę stuknie się w głowę i zacznie działać na swoje dobro, a nie odwrotnie. Rzekłam.
  7. Jawohl, Frau Kommandant! :D Widzę Allicjo, że z motywacją do sportu u Ciebie jest tak, jak u mnie. Tyle, że mnie to przeraża. Moja babcia ma lepszą kondycję ode mnie. Ty najwyraźniej też, z tego co piszesz. Mam niskie ciśnienie, ale dopiero od jakichś 10 lat, kiedyś było książkowe. Jestem ospała i byle co mnie męczy. Dobra, zaczynam marudzić, więc się wyłączam. Keep the faith, all you good people :) P.S. ECH80, jak tam tableteczki?
  8. Stop! Powstrzymajcie konie! Rzeczą ludzką jest się pomylić w pośpiechu. Kumen, ja nie odebrałam postu Lukjeza jako skierowanego do Ciebie, może spodziewałaś się odpowiedzi na to, co napisałaś, i stąd omyłka w interpretacji? Lukjez, chill, man. Czasem niechcący trącisz czyjąś bolesną strunę i wywołasz niezamierzony atak. 3 wdechy, 5 minut, spokojna riposta i wszystko się klaruje. Dajcie koniom siana, jutro będzie nowy do dupy dzień :)
  9. Heh, każda motywacja jest dobra! Ja nie mam cellulitu, może to genetyczne, za to cała czuję się jak z galarety. No głupio mi się dzisiaj zrobiło po tym *biegu*, bo przecież jeszcze 23 lata temu trenowałam sport pewien, w pewnym klubie uprawnioną do klubowych dresów i obuwia nawet będąc. No przecież to tylko 23 lata minęły, więc nic z tego nie rozumiem :D Sex, powiadasz... Czekaj, sprawdzę w Wikipedii... A fucktycznie, było takie coś :)
  10. Głowa mnie wciąż jeszcze boli, dziś w nocy dopadł mnie mój ulubiony rodzaj bólu, który nazwałam *sztylet w oku*. Dziś ze sztyletu została taka mała szpilka, cóż, zawsze to jakiś postęp. No i o tym bieganiu. Cała rzecz chyba nie w tym, żeby poginać maraton podczas ataku bigeminii (że Tobie się w ogóle chciało chodzić, Allicjo!), tylko w systematyczności i może nabawieniu się odrobiny entuzjazmu? Bo ta dziewczyna nie napisała, że po pierwszym treningu arytmia spakowała kuferek i odleciała na księżyc. Ja też mam więcej dodatkowych skurczybyków kiedy np. idę pod górkę. Ale tak sobie myślę - nic dziwnego, skoro kondycja u mnie taka, że przy byle wysiłku serce panikuje. Dzisiaj, tuż przed zmierzchem, wyrwałam się oddać skrzynkę po jabłkach takiej pani, co mieszka 1 km ode mnie. Kiedy wracałam było już prawie ciemno, a że u mnie to oznacza *godzinę dzików*, to postanowiłam, wbrew zaleceniom lekarskim, trochę podbiec, żeby było szybciej (nie bez wpływu był też ten artykuł, nie powiem ;-P). Szkoda, że mnie nie widzieliście, bo to było lepsze niz serial komediowy. Nie biegałam od czasów liceum. Moje nogi były, delikatnie mówiąc, zakłopotane całą tą sytuacją. Jakoś dziwnie majtały mi się pośladki, chyba też z tego zaskoczenia nie wiedziały, czego się trzymać. Baterii wystarczyło mi na jakieś 50 metrów! Tłumy dzików wiwatowały (tak chcę myśleć), za to serce oczywiście dostało czkawki :) Przeszłam do marszu i po paru minutach było lepiej. No i co? No i nic, będę próbować dalej. Ze względu na czterokrotny uraz więzadeł krzyżowych w kolanie nie powinnam biegać, więc będę ostrożnie truchtać, powłócząc nogami :D KUMEN, jeśli doczytałaś do końca - czy Ty uprawiasz tylko ćwiczenia stacjonarne/siłowe? Bo to akurat naukowo stwierdzone, że aerobowe mają lepszy wpływ na kondycję krążeniowo-oddechową. Macie też rację, że wszystkich rodzajów arytmii bieganie nie wyleczy, ale brak ruchu na pewno nie wzmacnia serca. Ani stawów. Karamba wie, bo pół życia spędziła za biurkiem i za kółkiem. I jest praktycznie kaleką. 50 metrów marnym truchtem i zdechłam. Ciągnie lipą, idzie wiosna :D
  11. Allicjo, tak, kiedy przykre dolegliwości trwają dłużej niż tydzień, łykam te przeklęte ***prazole. Nie znoszę ich, po kilku dniach kręci mi się we łbie, mam dziwny smak w ustach i takie wrażenie, jakbym w żołądku miała Ośrodek Leczenia Błotem dla rzekotek drzewnych. Trudno to określić w sposób przystępny dla ogółu :D Fajnie, że Tobie pomogło, dociągnij kurację do końca, bo stany zapalne śluzówki to wstęp do nadżerek, a potem do wrzodów. Teraz jeszcze czekam w przyczajeniu, bo a nuż to tylko jakiś drobiażdżek, chwilowa niedyspozycja, mały gwałcik dietetyczny, który rozbudził śpiące potwory, a one zaraz znowu pójdą spać, udobruchane litrem mleczka zobojętniającego i czerstwą bułką z masłem? Nawet dobrze mi szło, do czasu dzisiejszej surówki :-/ No i ta kapusta! Cuda o niej czytałam, że podobno sok kapuściany leczy wrzody NA ZAWSZE. Nie wiem, jak Wy, ale ja czasem uroczyście i z wielką pompą obchodzę Dzień Naiwniaka, i to częściej niż raz do roku :D Ale co mi szkodzi, rrrajt? Jutro się wezmę. Sokowirówka musi wytrzymać jeszcze te parę główek kapusty, no i 15 kg jabłek.
  12. Kumen, uwaga, długi post, ale będzie w kawałkach, więc może mnie nie przeklniesz :D Zanim napiszę o tym bieganiu, to jeszcze jedno. Żeby nie było, że ja tu wszystkim doradzam, bo sama jestem Święta Aureola i zło się mnie nie ima. Ja też nie jestem człowiek bez VAT. Np. dziś, jak tylko poczułam, że na żołądku jakoś lepiej, to zjadłam normalny obiad z surówką z marchwi i selera, oczywiście z majonezem,śmietaną, pieprzem, sokiem z cytryny i miodem. No wszystkie fajerwerki były. I oczywiście zonk, żołądek ledwo co zaczynał się wygrzebywać z dołka, a ja go jednym, zręcznym kopniakiem, sruu - na samo dno otchłani :( Bo jedną z moich rozlicznych wad jest bardzolubienie smacznego jedzenia. Nie mówię, że wystawnego, żadne kawiory w konwaliowym sosie, tylko po prostu ma być smacznie, urozmaicenie, a najlepiej żeby w skład wchodziło smażone, słodkie, albo w occie, albo wszystko naraz :D No nie jest to wzorcowa dieta dla wrzodowców, ale kto jest bez wina, tfu, bez winy, niech pierwszy rzuci kartoflem. Nie wiem czy to w związku z nerwicą, ale mam tak sprawną przemianę materii, że nie tyję powyżej 62 kg, i to od jakichś 20 lat. W okresach aktywacji wrzodów chudnę 2-3 kg, i to tyle. No raz schudłam 8 kg, ale wtedy naprawdę długo się leczyłam. W mojej piwnicy stoi około 30 słoiczków z przepięknymi grzybkami w occie. Grzybki młodziutkie, własnego zbioru, z cebulką, marcheweczką, listeczkiem laurowym i kuleczkami ziela, w koralikach z ziaren gorczycy... Cudnej urody to słoiczki, z krystalicznie przejrzystą, lekko bursztynową zalewą miodową... No jak tylko wrzody się uspokoją, będę łykać te maślaczki, podgrzybki i mini-borowiki, jak młody rekin słoną wodę. Nie zdzierżyłabym życia na diecie z kisielków, kaszek na wodzie i gotowanej flądry!
  13. ECH80, z Ciebie to jest dopiero agentka! Ale, cytując za jednym takim polskim kabaretem: “ja wiedziałem, że tak będzie, ehe, ehe”. Jedna tabletka Asparaginianu, który nie jest nawet lekiem, tylko suplementem diety?! Taka kuracja, to jakby wpłacić złotówkę na fundację *Woda dla Afryki* i spodziewać się, że nazajutrz w telewizji pokażą, jak Bambo opity Muszynianką pływa kraulem na krytym basenie. No kurde! Ty mi nie opowiadaj, że zapominasz wziąć tabletki, bo nie wierzę. OK, tylko spokój może nas uratować. Posiłki jakieś spożywasz? Nawet drożdżówka w pracy się liczy. No to po każdym posiłku siup! tableteczka. Bo magnezu i potasu najbardziej potrzebujesz w ciągu dnia, gdy pośpiech i stres, a nie w nocy, gdy śpisz. Zapewnij organizmowi stały dopływ i poczujesz różnicę. Poczytaj, Google prawdę Ci powie, jak szalenie ważny jest magnez. A ja, stara Karamba (ale nie tak dużo starsza od Ciebie), powiem Ci jeszcze coś i to po raz kolejny. JA TEŻ TAK MIAŁAM. I nadal boję się większości leków. Asparaginian łykałam ostatnio już tylko po 4 tabsy dziennie, ale właśnie miałam trzy dni przerwy, kiedy żołądek nawet na wodę się krzywił, i powiem Ci, że serce fikało. Dziś już wzięłam 4 sztuki “magicznego A” i znowu czuję różnicę na plus! Masz nerwicę, masz stres w pracy = masz zwiększone zapotrzebowanie na magnez. Po co się męczyć, jak można sobie pomóc, w dodatku niczym nie ryzykując? Powtórzę się jak katarynka - niczym nie ryzykując!
  14. Allicjo - gracias :) 10 kilo jabłuchów paskudnych (no dość mam ich, no) przerobiłam, pozostałe 15 kg szczerzy zęby i straszy. Kupiłam też 3 megagłówki kapusty, żeby ten sok z niej robić, co to ma cuda z wrzodami wyprawiać. Tylko te nocne katorgi żołądkowe kosztują mnie tyle energii, że na dzień mi nie wystarcza. Po 3 pm już praktycznie ciemno, a ja nie mam prądu w kuchni (ani volta nigdzie, ani w gniazdkach, ani w suficie), więc wieczorami ratuję się jakąś biedulką świetlówką na kabel podłączony do przedłużacza, a przedłużacz do łazienki. Ale to nie robota przy takim świetle, chyba że się kręci serial o Apokalipsie Zombie. Hm... W sumie jestem takie trochę Zombie - ledwo łażę, zielono mi (na twarzy), dźwięki zgoła dziwne wydaję... Przejdzie mi. Czasem trzyma parę tygodni, ale dobro, tfu, naiwna nadzieja zwycięża. Przeczytaj artykuł z linka, który podałam! Wiem, że teraz jesteś zaganiana i objuczona obowiązkami, i pewnie nie w nastroju, ale przed nami wciąż jest jakaś przyszłość, jak mniemam...
  15. HA! Po stokroć HA! Zobaczcie, co dla Was znalazłam (no, nie tylko dla Was, ja też sobie coś z tego do serca wezmę). Przeczytajcie całe, calutkie. http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=24&id=4489
  16. Założę się o moje znów aktywne wrzody, że Łukasz (i pewnie większość z nas) zadaje sobie pytanie: skąd to się, do diabła, wzięło? Skoro przez 30 lat było dobrze, dlaczego się zepsuło? Góra kaszy i gulaszu temu, kto nam odpowie na to pytanie. Bo wiemy już jak to działa, jakie są objawy, co nam trochę pomaga, co nie pomaga wcale, a co wręcz szkodzi. Kardiolodzy potrafią *namierzyć* błędne ogniska i drogi pobudzeń, ba, nawet je zlikwidować w drodze ablacji. Ale jak i dlaczego one w ogóle powstają? W Twoim przypadku, ŁUKASZ, zastanawiające jest takie nagromadzenie arytmii podczas nocnego spoczynku, a praktycznie ich brak w ciągu dnia. Czy Twoje Panie Lekarki mają choć cień koncepcji w tym temacie? I jeszcze jedno - nie rób tego błędu, co większość zdiagnozowanych z arytmią. Nie porzucaj aktywności fizycznej! Miałeś echo i wiele innych badań, z których wynika, iżeś zdrów jak ryba, prawda? Jeśli teraz przestaniesz biegać, pływać, ruszać się, to zrobisz większą krzywdę sercu. Czy muszę to jakoś rozwijać? Mężczyźni (na ogół) mają lepiej opanowaną samodyscyplinę, więc ZMUŚ SIĘ do tego biegania, pomimo złych i natrętnych myśli. My wszyscy dobrze te myśli znamy i chyba każdy potwierdzi ich destrukcyjną siłę. Jednego Tobie zazdroszczę - tych 30 lat bez poważniejszej awarii :) Może mnie skrytykujecie, ale gdyby dano mi dzisiaj wybór: przeżyć jeszcze tylko 10 lat, ale bez bólu i nerwicy versus przeżyć jeszcze 40 lat, ale w trybie dotychczasowym, przysięgam na moje jeszcze zdrowe ósemki, że wybrałabym te 10 lat. Tymczasem, moi drodzy, popadam w deprechę, łeb mnie napie*dala od kilku dni, a nawet procha łyknąć nie mogę, bo żołądek ma focha, w nocy budzi mnie ból z gatunku kulkę-w-łeb-poproszę i trzyma do rana, więc potem śpię do południa. Moje cudowne mleczko już nie daje rady. Skurcze dodatkowe też nie pojechały na wakacje. Za oknem pogoda dla biedaków, rowerem do apteki 20 km mi się nie pali pedałować, a samochód w rękach mechaników. Jak to kiedyś napisała moja mniej ortograficznie rozgarnięta znajoma: do dópy stakim czymś. Kumen, ja przez ten żołądek obejrzałam ciurkiem 2 pełne sezony *How I Met Your Mother*, choć to nawet nie jest mój ulubiony serial.
  17. Ach, Allicjo, ja też miałam jednego znajomego myśliwego, ale to była inna bajka! On przynajmniej uczciwie odmrażał sobie tyłek gdzieś w krzakach, kąsany wieczorami przez komary, przemierzał knieje w przemoczonych ciuchach... Raz nawet nadział się na gniazdo szerszeni w starej ambonie, więc przynajmniej natura dała mu popalić i było sprawiedliwie! A ci tutaj, na tych w pysk krzywy niedomalowany krzesełkach co 30 metrów, no proszę Was, dobrzy ludzie, trzymajcie mnie, bo z procy jabłkami będę strzelać. I żeby to jakieś pryszczate młodzieńce niewyżyte, nie! Stare dziady, chyba życiem znudzone, co sobie tyłek forsą wycierają :(
  18. Ja tylko na chwilę, bo mam 25 kg jabłek do przerobienia i już sama na siebie patrzeć nie mogę - dostałam te jabłka 2 tygodnie temu i cały ten czas robią w kuchni za martwą naturę. Wczoraj obrałam i pokroiłam 10 kg i dzisiaj *tuż po spacerze* miałam je przepuścić przez sokowirówkę, zagotować, zabutelkowac, zakapslować i wynieść do piwnicy. Jest po osiemnastej, jabłka z nudów dłubią w nosie, a ja *zbieram siły*. Jeszcze w piecu muszę napalić, bo 16 stopni na chacie, kurdewmorde. Ludzie, jak ja mam siebie dość! ECH80, wiem, że jesteś ostrożna z lekami, ja też tak mam. Pramolan przeleżał u mnie nietknięty aż do upływu terminu ważności, i nie tylko on. Ulotki czytam z wnikliwością małpy studiującej budowę banana, w każdym pudełku leków mam ulotkę, która wygląda jakby ktoś ją przeżuł, połknął i wypluł. Nawet jeśli ani jednej tabletki z blistra nie ubyło, ulotka wygląda, jakby ją szarpały wichry wojny, a to dlatego, że jak mnie dolegliwości przycisną, to wyciągam pojemnik z lekami szukając wsparcia. Czytam po raz enty te same ulotki i dochodzę do wniosku, że mój lęk przed skutkami ubocznymi i działaniami niepożądanymi jest silniejszy, niż potrzeba ulżenia sobie w cierpieniu. Sytuacja zmienia się dopiero wtedy, gdy mam już tak wszytskiego dość (np. trzydniowej migreny), że nawet śmierć wydaje się ciekawym i emocjonującym prospektem. Asparaginian w dawce dla mamuta wzięłam właśnie w takim dniu, kiedy arytmia do spółki z innymi zmartwieniami przepełniły czarę goryczy. No i stał się cud (no dobra, cudzik), opisywany już wcześniej. Muszę tu nadmienić, że w dawce zalecanej przez producenta brałam ten specyfik już dwa tygodnie, i efekt był taki, jakbym ssała landrynki - żaden. Co więcej, mi też w badaniach krwi poziomy wszystkich pierwiastków i elektrolitów wychodzą w normie. Ale czym jest norma? Norma jest wartością uśrednioną! I najwyraźniej ja pasuję do normy jak kij do oka. Jeśli więc zalecana dawka niczego nie zmieni, spróbuj mojej. W najgorszym razie czeka Cię sr... to znaczy częstsze acz krótsze wizyty na tronie ;) Ale nie liczyłabym nawet na to. Dobra, komu w drogę, temu jabłka.
  19. Witajcie, dobrzy ludzie. Przepaść nie przepadłam, ale podupadłam. Atak wrzodów trwa. Morale na poziomie grzybni muchomora sromotnikowego. ECH80, kup w aptece Asparaginian Extra (koszt około 4 złotych orenów polskich) i łykaj codziennie 3-4 razy po 2 piguły. Na ulotce stoi 2 x dziennie po jednej, olej to. Nerwicowi zużywają magnezu i potasu 10 razy więcej, niż normalni ;) Tylko łykaj uczciwie, nie zapominaj, a efekt zobaczysz już na drugi dzień. Przetestowane na Karambie i paru innych zwierzętach. Nie obniża ciśnienia, nie wyrywa włosów. Jest naturalne i naprawdę działa. Allicjo droga, może też spróbuj? U mnie zmniejszyło ilość dodatkowych skurczy, ale nie tylko. Po pierwszym dniu i dawce uderzeniowej bodajże 10 tabletek (w dawkach podzielonych), odczułam jakiś rodzaj wewnętrznej siły i harmonii, nawet wiecznie przykurczone mięśnie szyi i karku trochę popuściły mi cugli. Innymi słowy poczułam siłę spokoju, widziałam orła cień, a kierowca autobusu bił brawo. Całkiem serio. Przy dużym wysiłku i/lub stresie, niedosypianiu i jedzeniu w biegu bardzo szybko nabawiamy się deficytu magnezu i potasu. Ja próbowałam różnych preparatów z magnezem, ale tylko wspomniany Asparaginian Extra w końskiej dawce dał mi ODCZUWALNĄ różnicę w samopoczuciu. Jest śmiesznie tani, bo producent nie wywalił milionów pln na reklamy w TV, no i zawiera kwas asparaginowy ułatwiający przyswajanie magnezu. KUMEN, jeśli przyglądasz się nam gdzieś zza firanki, to teraz się pochwalę. Przysiady i inne działania napotne poszły precz, ale za to - uwaga, uwaga - od 12 dni bez przerwy, i bez wymówek w stylu *ależ dziś siecze po oczach kwaśną mżawką*, chodzę codziennie 5 km umiarkowanie szybkim marszem. Mam taką leśną drogę, którą zwożone jest drewno po wycince i wiem dokładnie, jaką ta dróżka ma długość. Na jej końcu rośnie piękny, ponad dwustuletni dąb, i on jest moim półmetkiem. Codziennie, w drodze powrotnej, gdy już dyszę przez otwór gębowy jak moje psy, mówię sobie, że kiedyś będzie lepiej :D Czwarty, czy piąty dzień był najgorszy - w połowie drogi powrotnej, w środku lasu, chciałam tylko gdzieś usiąść i tak zostać do wiosny. Rozważałam różne za i przeciw, ostatecznie jednak wizja braku kawy do marca kazała mi dotrzeć do domu. Teraz jest ciut lepiej, droga jakby za każdym razem odrobinę krótsza... Jeszcze tylko żołądek mi uprzykrza życie i sporo dodatkowych skurczy gdy idę pod górkę, ale to wszystko pestka. Grunt, że się przemogłam. Dziś radość z bohaterskiego marszu popsuła mi banda cymbałów, która postanowiła w majestacie prawa i w towarzystwie Władz Lasu urządzić sobie polowanie na dziki. Zjechali się wypasionymi samochodami reklamowanymi jako *terenowe*, poustawiali rozkładane krzesełka co 30 metrów, w czapki powtykali po gałązce świerku w ramach *wtopienia się w tło* (wiecie, gdzie moim zdaniem powinni je sobie wetknąć) i siedzieli na tych zydelkach, gapiąc się w las, a kilkadziesiąt metrów dalej biegała druga banda cymbałów, krzycząc i pohukując jakby się z zakładu psychiatrycznego urwali, w celu przepłoszenia zwierzyny w kierunku krzesełkowej tyraliery. Szlag mnie trafił z miejsca, bo takie *polowanie* to jakby iść z dwururką do mięsnego i strzelać do kiełbasy wiszącej na hakach. Niestety, oprócz wspomnianych *myśliwych* dane mi było również zobaczyć ich utarg - 5, może 6 martwych dzików w rozmiarze nie całkiem dorosłym, rzuconych na drewnianą przyczepkę od ciągnika. Oszczędzę Wam krwawego opisu, wystarczy, że mój żołądek do tej pory robi salto za saltem. Trzymajcie się (czego się da), pozdrawiam, Karamba.
  20. Allicjo, w dużym skrócie - oczywiście, że współczesny tryb życia, w tym i jakość żywności, powoduje większą zapadalność na rozmaite choroby. W naturze już tak jest, że nie ma skutku bez przyczyny, choć nie wszystkie przyczyny wykrywamy tak od razu. Skąd się nagle, na przestrzeni zaledwie 10-20 lat, wzięły te wszytskie dzieciaki z astmą, cukrzycą, skazą białkową? Temat - rzeka. Prawie każda osoba wpadająca na ten wątek na początku skarży się jedynie na arytmię. Później okazuje się, że towarzyszy im i stres i problemy emocjonalne. Nasza pisanina - dla jednych będzie bezwartościowym spamem, dla innych kopalnią cennych informacji, punktem wyjścia do dalszych rozważań na temat: co mogę zmienić w swoim życiu, żeby być choć trochę zdrowszym. Związek nerwicy z lenistwem czy bezrobociem jak najbardziej widzę, ale w odwrotnej, że się tak wyrażę, zależności. Nerwica może z człowieka zrobić wrak niezdolny do życia, a tym samym zarabiania na siebie. Może wpędzić w *lenistwo*, gdy zapędzi nas w ślepy zaułek, gdzie tylko pozostawanie w inercji zapewnia jako taki spokój ducha. Tak, jak wielokrotnie pisałam, ja walczę z nerwicą, przeciwstawiam się jej, a czasem tylko z nią negocjuję, ale to mnie kosztuje masę energii i daje zbyt wiele przykrych efektów ubocznych, dlatego cyklicznie popadam w depresję, niezmiennie z niedoszłym samobójstwem w tle. Kolejny temat - rzeka. Tak przy okazji - spieszę donieść, że mój żołądek postanowił - chyba w ramach solidarności z Twoim - dać mi w kość tej nocy. Obudził mnie o 6 rano (bezbożna godzina) ból tam, gdzie wyobrażam sobie koniec przełyku, a początek żołądka. Palił, gniótł, wiercił i przeszywał dobre 10 minut, po czym rozlał się wyżej, aż w okolice lewej łopatki. Pomyślałam oczywiście, że to w końcu ten zawał, na który uczciwie pracowałam tyle lat, ale nic z tego. Po godzinie, w trakcie której analizowałam opłacalność udania się do kuchni, w której panuje temperatura 15 stopni, po moje cudowne mleczko zobojętniające, *nieznośna lekkość bólu* wzięła górę nad lenistwem i poszłam łyknąć. Kolejne pół godziny upłynęło mi na rozmyślaniach o nowotworach żołądka, aż w końcu ból przygasł na tyle, że udało mi się ponownie zasnąć i obudzić, o zgrozo, o 11:00. Allicjo, do pewnych poruszonych przez Ciebie kwestii celowo się nie odniosę, bo naprawdę ludzie się wkurzą i zadźgają nas obie tępą bagietką. Mam za to propozycję, którą umieszczę na końcu tego znów przydługiego postu :) Załamana, niektóre Twoje spostrzeżenia są nie tylko podobne do moich, ale wręcz identyczne. Nawiązując do dyskusji na Kafeterii, o której wspominasz - ja poszłam o krok dalej, bo podczas którejś kolacji wigilijnej zapytałam wprost moją własną rodzinę (liczne zebranie ciotków, wujków i kuzynków), czy gdyby ktoś obcy, głodny i zmęczony, zapukał do drzwi, dostałby miejsce przy tym pustym talerzu, czy może raczej tym pustym talerzem w łeb? To było dawno, a ja zawsze byłam *wywrotowcem* w rodzinie, niegdyś dość aktywnym. Jakoś mnie wtedy zbyli, ale na 30 sekund wywołałam mieszaninę oburzenia, niepewności, zmieszania, zwątpienia, i kto wie czego jeszcze. Sęk w tym, że nikt taki nigdy nie zapukał do drzwi, by zweryfikować uczciwość zamiarów mojej rodziny. Dopóki ktoś lub coś nie zweryfikuje naszych poglądów, będziemy przekonani o swojej racji. Ale poruszając ten wątek wkraczamy na bagnisty teren. Jak bardzo grząski i oślizgły, myślę że każdy z nas w głębi duszy doskonale wie. Telewizora nie mam W OGÓLE. Od kilku lat. Nie tylko da się bez tego żyć, ale wręcz jakość życia się podnosi. Mam na myśli życie wewnętrzne. Współczesna telewizja i moja nerwicowa natura jakoś nie mogły się porozumieć, mówiąc oględnie. To samo tyczy się znajomych, z którymi tak naprawdę nie mamy już nic wspólnego (Hej Artur46, zadałeś pytanie i zniknąłeś, szelmo?). Tak w przypadku telewizji, jak i jałowych znajomości, po nagłym zerwaniu występują objawy odstawienia, jak w przypadku każdego szkodliwego nałogu. Łazimy z kąta w kąt, nie wiemy co ze sobą zrobić, ręka odruchowo szuka pilota/telefonu, czegoś nam brakuje. Ale to mija i nagle okazuje się, że mamy dużo czasu dla siebie, bliskich, książek, internetu w innej formie, niż tylko rozrywkowej. Na szczęście dla mnie Facebook pojawił się w Polsce wtedy, kiedy już parę rzeczy miałam poukładane w głowie, nawet więc przez 3 sekundy nie zastanawiałam się, czy zakładać konto. Jeden kompletnie zbędny nałóg mniej do rzucenia ;) A teraz odezwa, wniosek, propozycja: Jawni i utajeni, acz stali bywalcy tego wątku - może to zły pomysł, może umrze śmiercią naturalną, ale co nam szkodzi założyć odrębny wątek, żeby nie śmiecić na tym poświęconym arytmii? Wątek, na którym możnaby pisać o wszystkim, również o arytmii i nerwicy, żalić się, narzekać, pytać, radzić, *filozować* i dociekać nieistniejących prawd wszelakich? Coś w rodzaju Speakers Corner w Hyde Parku, skąd nikt nas nie wyrzuci za zbaczanie z tematu? Karamba, dziś zamulona bardziej, niż zwykle.
  21. Allicjo, jak mają walić, to prędzej uderzą we mnie, nie w Ciebie, bo ja tu najwięcej śmiecę nie na temat. I prawdę mówiąc, jest to jedna z niewielu rzeczy, których się nie boję. Myślę też sobie, że jesteśmy ludźmi i oprócz arytmii mamy też inne problemy, a przecież nie sposób, chcąc się czasem *wyżalić*, pisać o każdym problemie na innym forum, jak jakiś internetowy schizofrenik. Ciężko mi ustalić punkt na osi czasu, który mogłabym określić jako jasny i wyraźny początek mojej nerwicy. Ciekawostką jest, że do dziś z rozrzewnieniem wspominam z pozoru beztroskie czasy szkolne, piesze rajdy szlakami turystycznymi, wyprawy na ryby, grzyby i jagody, czytanie książek z latarką pod kołdrą itp., podczas gdy moje pierwsze testy psychologiczne, którym poddano mnie gdy miałam 18 lat, mówiły jasno i wyraźnie: przeżywany lęk jest wysoki, choć nie dezorganizuje działania w znacznym stopniu, bla bla, osobowość silnie labilna emocjonalnie, bla bla. Pamiętam, że czytałam ten opis myśląc: to o mnie?? Nic takiego nie zauważyłam. Żyłam w totalnym zaprzeczeniu, nie wiedząc, że np. moja prokrastynacja jest w głównej mierze wywołana lękiem, najczęściej niesprecyzowanym. Kiedy nauczyciele mówili mojej mamie, że jestem zdolna ale leniwa, prychałam pogardliwie, a prawda była taka, że bałam się niepowodzeń, porażek, dlatego najczęściej w ogóle nie podejmowałam wyzwań. Charakterystyczne było to, że w jakiejkolwiek dziedzinie, czy to sportu czy nauki, zawsze porzucałam wszystko dokładnie w momencie, kiedy zaczynałam odnosić sukcesy. Bałam się, że to nie moja zasługa, tylko jakiegoś fuksa, kosmicznego przypadku, i że kontynuując zadanie w końcu polegnę. Mogłabym mnożyć przykłady. Irracjonalny i bezpodstawny brak wiary w siebie, masochistyczny samokrytycyzm i podkładanie belek pod własne nogi wytknął mi dopiero mój mąż, wiele lat temu. Wytknął nie w sensie potępiającej oceny, raczej objawił mi pewną prawdę, której nie umiałam, albo nie chciałam dojrzeć. Cudowne uleczenie jednakowoż nie nastąpiło :D Nadal zmieniam pracę co 2-3 lata, dokładnie wtedy gdy już wiem o niej wszystko, jestem najlepsza i w ogóle cuda na kiju. Bo wtedy właśnie jakiś demonek podpowiada mi: zaraz się na czymś wyłożysz, pęknie mydlana bańka, a wszyscy zakrzykną: królowa jest naga! I tu przechodzę gładko do Twojego pytania o pracę. Nie, obecnie zjadam oszczędności i gorączkowo myślę co dalej. Czego jeszcze nie robiłam, a mogłabym. A że trzy lata temu zamieszkałam w miejscu, gdzie ludność utrzymuje się głównie z zasiłków, przemytu i pewnie kradzieży, to... w mojej palecie barw zostały już tylko trzy kolory: czarny, bardzo czarny oraz g***niany. I w takich właśnie kolorach chwilowo maluje się moja przyszłość, a przynajmniej jej wymiar finansowy. Moja nerwica ma wiele twarzy. Dominuje lękowa, ale bywa, że natręctwa myślowe wychodzą na prowadzenie. Rozwijała się powoli, każdego dnia przynosząc do mojego wnętrza jakiś swój mały bibelocik, kolejną walizeczkę, saszetkę z różnościami, aż w końcu zadomowiła się, rozpanoszyła wręcz, moje *ja* spychając do głębokiej piwnicy. Tak, przeczytałam tysiące książek, w obu znanych mi językach. Nie o nerwicy. O prawie wszystkim. Mam jakąś tam wiedzę. Mój iloraz inteligencji nieznacznie przekracza średnią. Z mądrością niewiele to ma wspólnego, ale mniejsza o to. Potencjalnie jestem zdolna do wszystkiego, ale w większości sytuacji życiowych nerwica sprowadza mnie do poziomu bełkoczącej kupki galaretowatej substancji niewiadomego przeznaczenia. Serio. Relacje z ludźmi, jakiekolwiek, nawet typu klient-sprzedawca w sklepie z bułką tartą, kosztują mnie jakieś oceany energii wydawanej na samokontrolę i utrzymanie się w postaci zwartej kompozycji. Czy nerwica przeszkadza mi w pracy? Odpowiedź nie jest prosta. Z powodu niskiej samooceny i chorobliwego dążenia do perfekcji, swoją pracę zawsze wykonuję lepiej, niż się tego ode mnie oczekuje. Diabeł tkwi w kosztach takiej pracy, moich kosztach osobistych. Przebywanie 8 lub więcej godzin z ludźmi, choćby najwspanialszymi na świecie, samo w sobie jest dla mnie czynnikiem stresogennym. Do tego oczywiście dochodzi zamartwianie się, czy aby na pewno wszystko zrobiłam dobrze, na czas itp. Efektem jest stan permanentnego napięcia nerwowego, codzienne bóle głowy i żołądka. Zdaje się, że odpowiedź brzmi: nerwica przeszkadza mi w przeżyciu każdego dnia ;) Kłopoty z sercem? Moja arytmia jest *przeciętna*, jeśli ją porównać chocby do Twojej. Paradoksalnie, w pracy jest mi z tym o tyle łatwiej, że w okresach nasilonych objawów myślę sobie: jak tutaj padnę, to ktoś zauważy i karetka zdąży dojechać. Do mojego domu nie ma drogi na mapie... W depresję popadam okresowo, mam wtedy myśli, a nawet szczegółowo opracowane plany samobójcze, ale jakoś zawsze z tego wychodzę. Tylko nerwica ma u mnie stały meldunek :-/ Wracając zaś do Twoich zmartwień, zakładam z pewną dozą ostrożności, że nie popadasz w nerwicę, ale jesteś w chwilowym dołku życiowym, do którego wpędziło Cię nagromadzenie przykrych i trudnych okoliczności. Jesteś żywą, wrażliwą istotą, której los wrzucił na plecy o kilka tobołków za dużo, na przestrzeni relatywnie krótkiego czasu. Twoje obawy nie są irracjonalne, lecz zwyczajnie uzasadnione. Nie uważam też, żebyś nadmiernie narzekała, czy żaliła się bez potrzeby. Każdy czasem szuka informacji o chorobach w internecie, ale tylko hipochondryk zawsze coś dla siebie znajdzie ;) Kończę na dziś ten mój żałosny ekshibicjonizm. Naprawdę mam nadzieję, stuprocentowo szczerą, że już nie będziesz myśleć o nerwicy, bo tylko w tym celu wyprułam sobie te wszystkie flaki :)
  22. Uwaga, poniższy post spełnia wszystkie kryteria kategorii “off topic”, a do tego jest długi, nudny, mentorski, może powodować tycie, albo inny uszczerbek na zdrowiu. Czytasz na własne ryzyko. Allicjo, Załamana. Nie ma uniwersalnych prawd, ani sposobów na nieprzerwane pasmo szczęścia na Ziemi, ani słów potrafiących pocieszyć w chwili prawdziwego cierpienia. Nie ma. Żadne *pozdrawiam*, *współczuję*, *trzymaj się*, *całuję*, nie przyniesie prawdziwej ulgi. Owszem, świadomość, że istnieją ludzie *łączący się z nami w bólu* pomaga, ale tylko na ułamek sekundy i tylko w jednej tysięcznej tego, co byśmy chcieli. Naukowo dowiedziono, iż człowiek to zwierzę stadne, a co za tym idzie - samotności boi się i jak zarazy unika. Człowiek szuka też i pragnie przynależności do grupy podobnych sobie (kółka garncarskie, stowarzyszenia poetów, kluby wielbicieli tego i owego). Stąd być może i nasza obecność na tym forum - szukamy nie tylko informacji o naszej chorobie, ale i *towarzystwa* osób nią dotkniętych, bo wierzymy, że takie osoby lepiej nas zrozumieją. Tyle, że stadność człowieka już dawno wymknęła się spod kontroli i nasza idiotycznie puchnąca i rozpychająca się liczebność zaprzecza wszelkim zasadom zdrowego rozsądku, ostatecznie szkodząc nam samym, jako gatunkowi. To tak w dużym skrócie. Wyobraźcie sobie przeciętną wioskę sprzed 200 lat, w której był jeden *lekarz*, czyli jakiś znachor lub stara baba zbierająca lecznicze zielsko po lasach. Oprócz tak światłej persony, we wiosce był również cieśla, młynarz, grabarz, karczmarz, szewc, nauczyciel, złota rączka, spec od bydła i wieprzowiny, szwaczka, itd. itp., no i obowiązkowo przynajmniej jeden głupek wioskowy. Dlaczego o tym piszę? Bo kiedyś każdy w swojej małej społeczności pełnił jakąś rolę i był jej istotną częścią. Nawet głupek wioskowy, bo dostarczał uciechy i niewybrednej rozrywki. Dzisiaj mamy wielotysięczne, a nawet wielomilionowe skupiska bezimiennych *człowieków*, którzy jedzą, ubierają się i używają produktów wyprodukowanych nie wiadomo gdzie, nie wiadomo przez kogo, nie wiadomo z czego i nie wiadomo w jakich warunkach. Jedyne, co na pewno wiadomo, to ile trzeba za daną rzecz zapłacić. Cena. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy aby na pewno to pieniądz rządzi światem, niech się gruntownie doedukuje. Do czego zmierzam? Jako jednostki jesteśmy po prostu nieistotni. Liczymy się jedynie jako masa, ergo: siła robocza, siła nabywcza, siła wyborcza. Ludzi jest niestety tak dużo, że bez znaczenia jest to, kto z nich przeżyje, a kto umrze przedwcześnie. Jeszcze 500 lat temu przedwczesna śmierć geniusza-wynalazcy mogłaby kosztować ludzkość spore opóźnienie w postępie cywilizacyjnym, bo następny geniusz, statystycznie rzecz biorąc, mógł się narodzić dopiero za kolejne 100 lat (to są tylko przykłady, nie ścisłe dane historyczne). Dzisiaj to bez znaczenia. Gdyby Bill Gates zmarł na ospę wietrzną jako wymachujący patykiem kilkulatek, imperium Microsoftu stworzyłby ktoś inny. Nie chce mi się pisać elaboratu na 3 strony, choć mogłabym. Jednak z tego, co napisałam do tej pory, bardzo łatwo wyciągnąć dalej idące wnioski, jak również odpowiedzi na pytania: dlaczego my sami, czy ukochane przez nas osoby, w szpitalu są tylko numerem ewidencyjnym, czy statystycznym przypadkiem. Dlaczego *lekarz rodzinny* to dzisiaj już tylko pusta nazwa (nie mówię tutaj o wyjątkach, to chyba jasne), stworzona li tylko po to, by dać nam złudne poczucie bycia pod czyjąś czułą opieką. Dlaczego jesteśmy karmieni przemysłowym kurczakiem i pangą, w których stężenie lekarstw i innych syntetycznie wytworzonych związków przekracza już chyba poziom zawartości samego białka zwierzęcego. Mogę tak długo, ale znam granice ludzkiej cierpliwości ;) Zalamana napisała, że świat jest niesprawiedliwy. Błąd! W ogóle nie należy oceniać świata wg kategorii sprawiedliwy, niesprawiedliwy, piękny, brzydki, lepszy, gorszy. Sami stworzyliśmy te wszystkie pojęcia, żeby jakoś oswoić zjawiska zachodzące wokół nas. Świat po prostu jest. I to jest jedyna o nim prawda. Jaki jest, to już nasza subiektywna i jakże często zmienna ocena. W co wierzymy, to albo nasz świadomy wybór, albo wewnętrzne przekonanie, albo to, co narzucili nam inni, a my przyjęliśmy jako pewnik, z lenistwa umysłowego, strachu lub nieświadomości, że możemy sami poddawać zjawiska jakiejkolwiek analizie. O ile dobrze pamiętam, pacjenci *Oddziału chorych na raka* Sołżenicyna, po długich rozważaniach na temat tego, co jest w życiu najważniejsze, doszli do wniosku, że jest to miłość. I ja się z nimi zgadzam. Tyle, że miłość to najtrudniejsze, najbardziej wymagające , wielopoziomowe i skomplikowane wyzwanie, któremu nie każdy sprosta. Na dobrą sprawę większość ludzi nie ma o niej pojęcia. Jeśli pomyślicie sobie, że to mocne słowa, to pomyślcie: ilu znacie ludzi, którzy pozostawili swoich rodziców samym sobie, albo *dbają* o nich tylko na tyle, żeby po ich smierci ze spokojnym sumieniem zgarnąć ich mieszkanie, ile znacie związków, które *przetrwały* długie lata, ale tylko dlatego, że dobro dzieci, wspólny kredyt, brak innej opcji sprawiły, że *nie opłacało się* tego związku przerwać? Miłości jest dziś mało, za to pieniędzy i dóbr materialnych dużo, a ludzka natura jest leniwa i chciwa i zawsze będzie wolała walczyć o większy telewizor i smaczniejszy kęs mięsa, niż o drugiego człowieka. To są odpowiedzi na nasze pytania. Co nam pozostaje? Kochać i zasługiwać na to, by być kochanym. Tak długo, jak będzie nam dane. Codziennie rano myśleć: fajnie, że jeszcze tu jestem. Nie dożyjemy setki, nie łudźcie się (chyba że tej w barze za rogiem). Czeka nas jeszcze wiele przykrości i chorób, prędzej czy później. Lekarze nie będą nas kochać i trzymać za rękę, no chyba że wyhodujemy sobie coś niezmiernie rzadkiego i/lub widowiskowego, a tym samym wartego pokazywania w wieczornym show telewizyjnym (pieniążki...). Jedni będą mieli raka, inni cukrzycę i gnijące stopy, a jeszcze inni padną na masywny zawał mózgu i nawet nie zdążą się zdziwić (szczęściarze). Część z nas (w tym ja), każdego, ale to absolutnie każdego dnia, polemizować będzie i negocjować ze swoją nerwicą, by pozwoliła im cieszyć się życiem, wyjść do sklepu, przejechać pół kilometra samochodem bez wyobrażania sobie urywających się kół, a na koniec życia stwierdzi, że nie warto było się tak męczyć ;) Bezpośredni wpływ mamy tylko na to, co dajemy z siebie innym. Reszta zależy od zbyt wielu zmiennych.
  23. No, no... Taki jesteś beznałogowy, że aż zazdroszczę. Może chociaż fajki jarasz jak nawiedzony, albo horrory pasjami oglądasz? ;) Jest jeszcze jedno rozwiązanie: czosnek spożywany często i regularnie, w sposób bezpieczny obniża ciśnienie. Ma tylko jeden skutek uboczny: spożywany często i regularnie obniża też atrakcyjność towarzyską osoby spożywającej :D Powodzenia na zabiegu i obyś nigdy już nie zaznał arytmicznej huśtawki!
  24. Hej Koszyku, z lekarstwami jest tak, że wszystkich reakcji organizmu nie przewidzi nikt. Może być, że to podwyższone ciśnienie jest reakcją na zejście z dawki, a może nie mieć z tym żadnego związku. 150/90 to jeszcze nie tragedia, choć gdyby się utrzymywało, zgłoś lekarzowi. Ja jestem niskociśnieniowa, a raz u kardiologa na pomiarze wyszło mi 160/90, na co lekarz wzruszył ramionami, że to pewnie *początki nadciśnienia*. Minęło 6 lat, a ja nadal mam zazwyczaj 100/60, w porywach do 110/70. Na wszelki wypadek nie *pomagaj* wysokiemu ciśnieniu, tj. odstaw kawę, herbatę, colę, słone przekąski, aż się sytuacja unormuje. Nadal wybierasz się na ablację?
  25. Allicjo, grunt to dobre wieści! Polprazol da radę stanowi zapalnemu i wkrótce wszystko będzie dobrze, zobaczysz :) A nie mówiłam, że gastroskopia to sport ekstremalny dla ludzi spragnionych niezapomnianych wrażeń? ;-) Mnie najbardziej fascynuje to, jak człowiek potrafi się podczas tego badania niejako rozwarstwić, na dwie niezależne istoty: homo sapiens i homo panicus. Rozum jest oczytany i wie, że nic złego się nie dzieje, i biedaczek myśli, że panuje nad sytuacją, ale ta zwierzęca część mózgu krzyczy: ratunku, mordują!!!, a za tym głosem podąża serce, galopując w siną dal, najchętniej poza granice klatki piersiowej, żołądek kwiczy: wyplujemy tę obcą rurę podłych najeźdźców!, skóra jest nadgorliwa i choć nie wie, jak może pomóc, to na wszelki wypadek poci się za dziesięć lat naprzód, mięśnie spanikowane plączą się we własne ścięgna i człowiek miota się na tym stole jak bulgocząca niezrozumiałe treści masa garmażeryjna z wybałuszonymi gałami. Mówiąc krótko, nie ma sensu robić fryzury i makijażu, z badania i tak wychodzi się jak neandertalczyk, co natknął się w krzakach na tygrysa szablozębnego. Ja mam się zgłaszać na kontrolną gastroskopię raz na dwa lata. Tylko coś od półtora roku nie mogę znaleźć kurtki i szalika ;)
×