Witam wszystkich zmagających i wytrwałych :) Ponieważ nie mam komu opowiedziec swojej historii, przypadkowo znalazłam to forum, więc postanowiłam, że tutaj coś napiszę o sobie.
Sądzę, że moja przygoda z nerwicą zaczęła się po przebyciu ciężkiej choroby nerek. Od tego momentu nigdy już nie było jak dawniej. Zaczęłam nie wiedziec czemu miewac lęki o wszystko: tak jak ktoś pisał już wcześniej źle czułam sie w kościele *przerażała mnie perspektywa uczestniczenia we mszy więc zrezygnowałam dla dobra własnego zdrowia ;p*, duszności, nieregularne wyczuwalne i przyspieszone bicie serca - ***a co za tym idzie mroczki przed oczami, uczucie strachu w zasadzie przed niczym. Dotarcie na zajęcia było dla mnie katorgą. Miałam wrażenie, że dojeżdżam całkowicie blada i za chwilę padnę :/ Najgorszy oczywiście był początek...bo człowiek kompletnie nie wie co się z nim dzieje i zamiast rozpatrywac to w kategoriach ,,zwykłej,, choroby, myśli, że jest jedynym takim ,,wariatem,, na świecie i nie ma pojęcia w które drzwi pukac.
Najsmutniejsze jest to, że nasze bliskie otoczenie nas poprostu nie rozumie i wcale się im nie dziwie, bo niby jak syty ma zrozumiec głodnego. Przykro jest słyszec słowa ,,ojj...przesadzasz...tylko sobie nie wmawiaj,, , kiedy akurat to jest ode mnie niezależne, bo nagle dostaję ataku paniki i wtedy czuję, że już nie potrafię nad tym zapanowac :(
Na szczęście nie korzystam z żadnych preparatów, bo uważam, że techniki relaksacyjne, sport bardziej mi pomogą niż łykanie chemii (oczywiście dotyczy to łagodniejszych przypadków).
Zauważyłam jednak jedno...gdy średnio co 2 lata miewam dośc jakiś tam nawrót *piersza stycznośc z tymi lękami była katorgą i myślałam, że dostanę zawału* to pierwsza moja myśl jest taka: ,,O nie! Tylko nie to, teraz znowu nie będę mogła normalnie życ, znowu będę przechodzic przez to samo,, Wtedy najbardziej skupiam się na tym, że JA TEGO NIE CHCĘ i staram się robic wszystko za wszelką cenę, żeby te lęki mnie opuściły.... i dopiero kiedy ja sama sobie odpuszczam...mówię, że już nie dam rady tak życ, bo strach mnie paraliżuje, nie mogę żadnej czynności wykonac ,,normalnie,,, zaczynam bac się samego lęku, pojawia się bezsennośc...wtedy jak już się poddaję i wmawiam sobie, że wszystko jest mi obojętne- nagle te lęki przechodzą i nareszcie mogę wrócic do normalnego trybu życia:)
To dziwne, bo czuję wtedy, że błedem jest moja wielka chęc i powtarzanie sobie ,,chcę za wszelką cenę życ tak jak wcześniej, jak inni ludzie, miec codzienne zmartwienia, ale nie te natury psychicznej,,. Taki upór w dążeniu to zdrowia tylko pogarsza moją sytuację, dlatego święta prawda, że życia nie należy traktowac tak serio - w końcu to życie to też choroba śmierletna ;p
Dzięki temu podejściu, że ma byc co będzie, przestałam się bac :)))))) To tak jak nastolatka pragnie miec już swojego chłopaka- szuka, szuka i nic...a kiedy ona odpuszcza swoje mozolne poszukiwania-on znajduje ją ;)