Skocz do zawartości
kardiolo.pl

g9999

Members
  • Postów

    0
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Osiągnięcia g9999

0

Reputacja

  1. (gabriell. Przed zastosowanie terapii chorowałem około miesiąca o ile dobrze pamiętam. Od samego początku szukałem sposobu wyjścia. Chyba nigdy nie zaakceptowałem ograniczeń jakie ta choroba narzuca...) Kończę swoją historię. Jakiś czas później poprzez grupę przyjaciół z pewnej międzynarodowej organizacji dobrej woli, z którą czasem byliśmy w kontakcie poznałem George’a. Osiemdziesięcioletni sympatyczny starszy pan okazał się być byłym amfetaministą i alkoholikiem. Brał od czasu studiów medycznych. Amfetamina była wtedy łatwo dostępna i traktowana jako rodzaj dopalacza. Po siedemnastu latach przerzucił się na alkohol i pił wraz z żoną jeszcze lat kilkadziesiąt. Nie chcę wchodzić w jego historię. Ważny jest fakt, że wyszedł z tego nałogu! George ze zrozumieniem przyjął wysłuchał moich problemów, dzieląc się przy okazji swoją historią. Zaproponował bym spotkał się z jego zaufanym psychiatrą -może uda się przyspieszyć wyzdrowienie. To było około 9 miesięcy od rozpoczęcia choroby. Czułem się już dość dobrze, ale chyba naszedł mnie kolejny lekki kryzys zmęczenia. Tyle walki, tyle czasu i ciągle jeszcze nie jest tak całkiem normalnie. Spróbowałem. Psychiatra okazał się także psychoanalitykiem. Zaproponował kozetkę i zwierzenia z historii dzieciństwa. Coś opowiadałem, ale ostatecznie uznałem to za stratę czasu. Nie widziałem w dzieciństwie żadnego klucza. Wszystkie problemy jakie mogłem sobie skojarzyć wynikały raczej z nadmiernej skłonnościa do niepokoju, a nie odwrotnie. Nie nalegał. Zaproponował tylko, żebym spróbował leków antydepresyjnych. Nazwy szczerze mówiąc nie pamiętam. Więcej się u niego nie pojawiłem, ale leku i owszem spróbowałem. Brałem kilkanaście dni. Oczywiście napięcie związane z braniem leku wzrosło i czułem się trochę niepewnie. Po kilku dniach miałem wrażenie, że rzeczywiście mniej jestem skłonny do niepokoju, ale jakby to było sztuczne ograniczenie, jakby coś trzymało mnie na postronku. To śmieszne ale wydawało mi się że moje uczucia były wbite na pal od którego nie mogą się oddalić. Trudno powiedzieć, czy były to związane działaniem leku, czy tylko moja wyobraźnia uczuciowa związana ze zwiększonym napięciem. Dość, że uznałem, że to nie ma sensu i lek odstawiłem. To był już w zasadzie koniec choroby. Jeszcze jakiś czas – rok, dwa musiałem poszerzać swoją strefę bezpieczeństwa, żeby móc podróżować samemu pociągiem na dłuższe trasy, później samolotem. Było to o tyle trudne, że okazji było mniej. W końcu nie co chwilę lat się samolotem na inny kontynent. To zadziwiające jak bardzo byłem przywiązany do takich kręgów, wyjście poza które ciągle powodowało niepokój. Stopniowo to jednak zanikło. Mogło pewnie szybciej, gdyby częściej nadarzały się odpowiednie wyzwania. Wróciliśmy do Polski, urodziły się dzieci, wybudowałem dom. Mówiąc krótko wrócił wir zajęć, to był ostateczny krok do zdrowia. Nie wiem kiedy poczułem ostatecznie normalnie, pewnie jakieś rok, półtora po rozpoczęciu choroby. Czy jestem całkowicie wolny od niepokoju? Oczywiście nie. Zdarzają mi się momenty zwiększonego niepokoju. Raz na kilka miesięcy zdarza mi się, że nawet pot mnie obleje gdy jestem w jakiejś trudnej sytuacji, zwłaszcza gdy się zapakuje w jakieś duże wyzwania w pracy, czy przegnę pałę ze zobowiązaniami. Ale każdy tak przecież ma od czasu do czasu. Może nie jestem stworzony to bycia spadochroniarzem czy grotołazem. Ten poziom adrenaliny byłby dla mnie za duży. Choć kto wie. Bardzo się uodporniłem. Mam swoje techniki i wiem, że uczucia lęku przechodzą, gdy się na nich człowiek nie skupia. Z tym doświadczeniem taką na prawdę traumatyczną sytuację mógłbym przetrwać lepiej niż niejeden nieświadomy siebie „kark”. Póki co jednak takich sytuacji nie szukam ;). Na koniec jeszcze powiem coś co może wydać się trudne do zrozumienia gdy się jest jeszcze po uszy w tej chorobie. Otóż jestem w sumie zadowolony, że było to moim udziałem i że przez to przeszedłem. To mi dało wgląd w siebie i także wgląd w innych ludzi. Zrozumienie życia. W jakiś sposób zakłóciło moją karierę zawodową, zaburzyło pewne plany. Ale pozwoliło zrozumieć, że nie to jest najważniejsze... Spróbuję posklejać te wszystkie kawałki, które pisałem i umieścić na jakimś blogu. Może to będzie wsparciem dla kogoś. Będę starał się też pisać coś na forum.
  2. Witam wszystkich serdecznie. Jeśli udało mi się wpuścić trochę pozytywnej energii to bardzo się cieszę. Dokończę swoją historię... No więc taką terapię zastosowałem do swojej choroby. Bardzo sprzyjał mi fakt, że pracowałem co znacznie ograniczało czas jaki miałem na analizowanie swojego stanu. Miałem wsparcie ze strony najbliższej osoby. Pomagała pewnie również wrodzona skłonność do racjonalizowania i pragmatycznych rozwiązań. Efekty przyszły dość szybko. Praktycznie ostra faza nerwicy zakończyła się w ciągu dwóch miesięcy, umiarkowana w ciągu około 6-9 miesięcy. Powiedzmy, że jeszcze przez rok, dwa, może trzy odczuwałem jakieś łagodne i coraz bardziej sporadyczne objawy, ale one w niewielkim stopniu zakłócały mi życie i samopoczucie. Od tego czasu minęło około dziesięć lat. Swoje uczucia i objawy z fazy ostrej pamiętam dość dobrze. Nic dziwnego, były dramatyczne. Te z późniejszych faz słabiej i trudno mi całkiem precyzyjnie odtworzyć chronologię. Pamiętam, że jednym z ostatnich objawów, które miewałem jeszcze ze dwa lata po chorobie było uczucie lekkiego zamieszania w głowie, w bardzo jasny, ale pochmurny dzień. Dużo światła bez kontrastu. I jeszcze podwyższona wrażliwość na duży hałas. Nauczyłem się używać stoperów – polecam. To utrzymywało się jeszcze długo może nawet kilka lat. Ale po kolei. Do końca ostrej fazy choroby rozepchnąłem swoją strefę bezpieczeństwa tak, że mogłem swobodnie poruszać się po mieście samochodem. Starałem się być zajętym, albo coś oglądać, albo czytać, albo obmyśliwać. Stopniowo zacząłem wybierać się na dalsze wycieczki również bez samochodu. Pamiętam przejście 10 kilometrowej trasy spacerowej na obrzeżach miasta. Wrócić do samochodu trzeba było autobusem... To oznaczało oczywiście konieczność akceptowania uczyć lęku powodowanych ciągłymi wyzwaniami. Kosztowało mnie sporo energii. Nagrodą było to, że czułem się coraz pewniej w moich bardziej wewnętrznych kręgach bezpieczeństwa. Takim dużym przełomem, było gdy moja żona zaproponowała, żebyśmy polecieli samolotem na tygodniowe wakacje w cieplejsze okolice. To było około 6-7 miesięcy od rozpoczęcia choroby. Zgodziłem, się bo w sumie chciałem mieć takie wyzwanie, ale z drugiej strony w miarę jak termin się zbliżał nachodziły mnie coraz dramatyczniejsze myśli. Jakby wisiała nade mną czarna chmura. Ilekroć sobie o tym przypomniałem, lekko mnie to porażało. Na kilka dnie przed wylotem, nie wierzyłem, że to się w ogóle zdarzy. Wydawało mi się jakąś iluzją. Nie poddałem się jednak i wsiadłem do samolotu. Oczywiście paczka oxazepamu była głównym elementem mojego podręcznego bagażu. Póki co nie potrzebnym. Byłem lekko zlany potem, ale pamiętam, że jak już wystartowaliśmy to mi przeszło i poczułem się nawet dość fajnie -„wniebowzięty” ;). Wylądowaliśmy i było też było ok, pojeździliśmy trochę po okolicy wynajętym autem, pozwiedzaliśmy. Ale to nie koniec wyzwań. Zafundowaliśmy sobie wycieczkę morską. Tak się rozochociłem, że jak za dawnych lat wybraliśmy rozwiązanie traperskie. Nie dużym statkiem do najbliższej laguny, tylko małą rybacką łodzią trzy godziny w morze w jedną stronę. To było trochę za dużo. Z tej łodzi żywcem nie był gdzie uciec ani się schować! W dodatku wszyscy nawzajem się na siebie patrzyli. Rozważałem już różne scenariusze. Wyskoczenie za burtę, żeby wezwali straż przybrzeżna etc. Natrętne mysli i wizje przewalały sie jak sztormowe fale, które kiedyś chciały mnie utopić. Chciałbym, ale nie mogę powiedzieć, że je akceptowałem i ignorowałem. Nie, ja po prostu tam trwałem. To było wszystko na co mnie było stać. To musiało wystarczyć i ostatecznie wystarczyło. Na szczęście moja żona była cały czas przy mnie jakoś dodawała otuchy. Poza tym choć musiałem wyglądać fatalnie – oblewały mnie poty, to nie zrobiłem na nikim wyjątkowego wrażenia bo łódź mocno się kiwała i parę osób nabrało choroby morskiej. Reszta patrzyła na nas ze współczuciem. Tylko, że ja byłem blady i zlany potem z lęku... Po dopłynięciu na wyspę byłem tak wycieńczony, że nie mogłem wyjść z kabiny. Pamiętam, że goście, którzy kierowali łódką patrzyły na mnie z politowaniem. Tu na szczęście zaczyna się lepsza część opowieści. Bardzo zmartwiona małżonka zaproponowała, prawie z płaczem w głosie – musiało ją to kosztować prawie tyle co mnie - żebym spróbował może tabletki. To był jedyny raz kiedy użyłem jej w kryzysowej sytuacji. Warto było. Poczułem się o tyle lepiej, że skusiłem się nawet na płetwy i pływanie! Oprócz leku na pewno zadziałało jakieś pozytywne sprzężenie związane z poczuciem zwycięstwa. Podróż powrotna była również niezwykle trudna... Tym razem na szczęście z uwagi na fale, od których robiło mi się niedobrze. Fantastyczne uczucie. To była najbardziej cudowna obrzydliwa choroba morska w moim życiu! Tak zrobiłem kolejny krok do przodu. Wiedziałem, że daje radę. Coraz mniej się przejmowałem chorobą, a coraz bardziej zajmowały mnie inne sprawy co oczywiście z kolei wpływało na poprawę samopoczucia. Jeszcze napiszę.
  3. (gabriell, kika. Cieszę się, że mogę pomóc. alejestem napisała wszystko co sam chciałem na temat postępowania z natrętnymi myślami. One nie znikną jak odjęte ręką, ale stopniowo będą słabsze jak się je ignoruje. kika, tylko żebyś w tym kościele nie próbowała zająć umysłu za wszelką cenę innymi myślami jednocześnie *drugim okiem* wypatrując czy jest gorzej czy lepiej. To tylko zbuduje napięcie i pogorszy sprawę. Dla mnie zajmowanie umysłu czymś innym miało raczej na celu długofalową poprawę i zmniejszenie szans na niepokój. W przypadku gdy taki atak niepokoju już jest na horyzoncie odpowiedzią powinna być po prostu akceptacja. Spróbuj coś takiego: *A więc jesteś mój przyjacielu strachu. A już myślałam, że sobie o mnie zapomniałeś. Znam już cały twój arsenał uczuć i szczerze mówiąc lekko mnie już nudzi. Zamiast im ulegać lepiej pomyślę o czymś innym bardziej praktycznym*. Ok, wiem, że to nie takie proste...) Sen Bezsenność jest jednym z objawów nerwicy. Podobnie jak w przypadku innych objawów walka z nią przynosi odwrotne efekty. Częstym paradoksem jest, że po zażyciu lekkiej tabletki nasennej, zasypiamy jeszcze trudniej niż bez niej. Tak bardzo wyczekujemy na działanie leku, tak bardzo chcemy spać, że napięcie rośnie i sen nie przychodzi. Im więcej się staramy spać tym trudniej zasnąć. Oczywiście są leki które uśpią słonia, ale trudno mówić wtedy o zdrowym śnie. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa, sen jest jedną z najbardziej podstawowych potrzeb fizjologicznych organizmu (jak oddychanie i woda). Potrzeba bezpieczeństwa jest dopiero na wyższym poziomie. Wynika z tego prosty fakt, że bez względu na to jak bardzo się boisz i tak w końcu zaśniesz. Moje doświadczenie jest takie, że mogłem nie przespać lub prawie nie przespać co najwyżej dwóch kolejnych nocy. W czasie trzeciej spałem. Warto ustalić w miarę regularne godziny spoczynku i się ich trzymać. Nie dosypiać w ciągu dnia, chyba, że jest to absolutnie konieczne! W miarę postępu terapii i opadania napięcia i sen się poprawia. Poluzowanie pętli strachu W czasie wcześniejszych opisów używałem określenia przerwać pętlę strachu. Choć było ono przydatne, żeby zobrazować istotę to jednak nie jest do końca precyzyjne i chciałbym je uzupełnić. Nie chodzi o bowiem o przerwanie w sensie, stop, przerwane i już. Może to i jest możliwe, ale w każdym razie nie było moim udziałem. Chodzi raczej o stopniowe poluzowanie. Tak jak z rozwiązywaniem supła z wielu niteczek. Trzeba najpierw poluzować jedna, żeby z kolei popuścić drugą i trzecią, żeby znów z móc poluzować tę pierwszą jeszcze bardziej, itd aż węzeł się rozwiązuje.. Akceptując i ignorując uczucia lęku, zmniejszamy napięcie wyczekiwania, to powoduje, że mamy mniej złych, natrętnych myśli i wizji, i przez to mniej okazji do wytworzenia lęku. Jeśli do tego dołożymy aktywność umysłu w innych w innych obszarach, zmniejszając czas jaki mamy na złe wyobrażenia to nasz mózg stopniowo zacznie się uspokajać.
  4. Zmiana wyuczonego przez strach zachowania. Tak silny negatywny bodziec jak atak paniki kształtuje nasze zachowanie i tworzy odruchy. Taka jest nasza konstrukcja. Tak jak u psa Pawłowa dzwonek wywołuje ślinienie choć pokarmu nie ma. Dom jest naszą bezpieczną przystanią. To jest całkiem naturalne. Opuszczenie domu zawsze powoduje pewne napięcie. Tym bardziej w nerwicy z uwagi na strach przed atakiem paniki i wszystkie, wyobrażane, osobiste i społeczne konsekwencje. Ilekroć chcemy wyjść z domu (opuścić naszą bezpieczną bazę, bo nie musi to być zawsze nasz dom, strefa bezpieczeństwa jest płynna i może być bardzo dziwaczna) napięcie gwałtownie rośnie i kara nas za tę zuchwałą próbę, choć patrząc obiektywnie nie ma specjalnego powodu, dlaczego atak paniki miałby być bardziej prawdopodobny w podróży, czy w pracy niż w domu. Taka lekcja nie zostaje niezapamiętana. Wkrótce już choćby myśl o wyjściu powoduje uczucie zagrożenia. Trzeba się tego cierpliwie oduczyć. Da się to zrobić bo nasza sieć neuronowa ma ze swej natury nieograniczone możliwości adaptacyjne i ciągle uzupełnia stare doświadczenia nowymi. Konkretnie oznacza to, że powinieneś ustawicznie testować i rozszerzać swoją strefę bezpieczeństwa. Jeśli jesteś przykuty do mieszkania, spróbuj wyjść na klatkę schodową, potem na podwórko, na spacer, zrobić zakupy, przejechać przystanek autobusem, wybrać się w podróż pociągiem, samolotem itp. Łatwiej powiedzieć niż zrobić! Gdy tylko zbliżasz się do granicy swojej strefy bezpieczeństwa napięcie rośnie, serce wali jak młot, pot, drżenie nóg, pojawia się ta przeszywająca potrzeba ucieczki, może zawroty głowy i co tam jeszcze zostało w arsenale uczuć. Myśli krążą tylko wokół strachu i tego co będzie...Umrę, zemdleję, zbiegną się ludzie, ośmieszę się itd. Jeśli takie ćwiczenia mają przynieść jakiś skutek, a nie tylko traumę to MUSI im towarzyszyć odpowiednie nastawienie psychiczne. NIE CHODZI O TO ŻEBY PRZEŁAMAĆ STRACH!!! Tego nie da się zrobić. Im więcej starasz się czuć normalnie, tym bardziej skupiasz się na napięciu i towarzyszących mu objawach, tym większe te objawy są. Pętla strachu narasta. Polegniesz! Nie walcz ze strachem i jego objawami! To twoja psychika szuka wroga do walki! AKCEPTUJ STRACH I JEGO OBJAWY!!! Racjonalizuj tak: Podlegam tym wszystkim uczuciom i objawom. Czuję potrzebę ucieczki, drżą mi nogi, wali serce, pocę się itd.. Nic na to nie mogę świadomie poradzić. Mój organizm jest uwrażliwiony na zagrożenie i tak po prostu reaguje. Nic złego się z tego powodu nie stanie, nawet jeśli czuję się fatalnie. Postaram się ignorować te objawy tak długo jak będę mógł. Pójdę jeszcze parę kroków dalej, poczekam dłużej, pojadę jeszcze jeden przystanek itp. Jak już nie będę mógł tego znosić to SAM ZDECYDUJĘ, że wracam do mojej strefy bezpieczeństwa (ewentualnie zażyje lek jak to było w moim przypadku). Tu mamy szansę na pozytywną tym razem pętlę sprzężenia. Im dłużej/dalej wytrzymamy z tymi naszymi objawami i uczuciami tym większą będziemy mieli satysfakcję z siebie i poprawę samopoczucia na koniec. To daje siłę by iść do przodu. Akceptuj uczucia strachu, a z czasem będą one coraz słabsze (szybciej niż teraz myślisz). Ignorując je przerywasz pętlę strachu! Pomoc i wsparcie kogoś bliskiego kto zrozumie i doceni nasz wysiłek, nawet jeśli to był tylko krok na klatkę schodową, też potrafi czynić cuda! Warto cieszyć się takim sukcesem z kimś. To co dzisiaj napisałem to kluczowy punkt terapii która mi pomogła... Nie walcz ze swoimi uczuciami. Akceptuj je i ignoruj. Programuj się pozytywnie argumentami rozsądku Walcz za to ze swoją słabością. Spróbuj. Napiszę jeszcze o technikach zmniejszania ciągłego napięcia. Pozdrawiam wszystkich serdecznie i trzymam kciuki.
  5. Po pierwsze poznaj swoją chorobę. Poniżej trochę o informacji na temat nerwicy. Większość z nich odnosi się również do „zwykłego” stresu i można je łatwo znaleźć w rozległej literaturze na ten temat. Zrozumienie jak nasz organizm reaguje w sytuacjach stresowych jest ważne, bo pozwala zaakceptować, że z osobę znerwicowaną (zestresowaną) nie dzieje się nic szczególnie niezwykłego. Wręcz przeciwnie, organizm realizuje strategię wykształconą przez miliony lat ewolucji. Ta strategia to uruchomienie w chwili zagrożenia mechanizmu „walcz lub uciekaj” i polega na przestawieniu organizmu w tryb właśnie do walki lub ucieczki przystosowany. Jest to realizowane poprzez zestaw hormonów – adrenaliny, kortyzolu i innych - uruchamianych przez mózg. A więc w chwili wyczekiwania na zagrożenie - opróżnienie organizmu z niekoniecznych substancji (kału, moczu) i powstrzymanie od przyjmowania pokarmu – organizm będzie sprawniejszy, w przypadku odniesienia ciężkich ran lepiej się będą goiły. Pamiętamy z filmów wojennych, że chłopcy przed akcją mają nie jeść śniadania. Rozkaz w dużym stopniu zbyteczny. Nie sądzę, żeby partyzant ryzykujący życiem w ogóle był w stanie cokolwiek zjeść przed akcją. Rutyniarz jakiś chyba z wyciętymi nadnerczami. W momencie zagrożenia przede wszystkim dochodzi do podniesienie tętna serca (przez co więcej tlenu dochodzi do mięśni), obniżenie temperatury ciała przez pocenie (chłodzenie mięśni przy wysiłku, zagęszczenie krwi), odpływ krwi do istotnych organów wewnętrznych i mięśni – odczuwane jako chłód kończyn, przy okazji rozszerzenie źrenic – zmiana kontrastowości widzenia. Wszystkie te zmiany zwiększają szanse przeżycia. Nie jestem lekarzem i nie roszczę pretensji do absolutnej ścisłości powyższego, ale tak to mniej więcej działa. Zmianom podlega również nasza psychika. Jakość i kreatywność przetwarzania informacji ustępuje miejsca szybkości i koncentracji. Powód jest oczywisty – rozpoznanie czy tygrys jest bardziej, czy mniej cętkowany nie ma takiego znaczenia jak te parę milisekund, o które rozpoznamy go wcześniej. W momencie stresu nasz umysł koncentruje się na błyskawicznym rozpoznawaniu zagrożenia (mikrowizje), podsuwaniu scenariuszy zagrożenia (natrętne myśli). Tego, że w czasie zagrożenia organizm rezygnuje ze snu, chyba nie trzeba dodawać. Ten mechanizm uratował życie wielu naszym przodkom i powinniśmy się cieszyć, że go mamy. Najprawdopodobniej uratował mnie przed utonięciem. Jest z nim jednak pewien problem. Strategia ta średnio pasuje do stresu cywilizacyjnego – presji w pracy, egzaminów, szefa choleryka, korków ulicznych itp. Nie widać tygrysa. W efekcie nasz mózg usilnie szuka tygrysa zastępczego. To jest prosta droga do nerwicy. Nieszczęście zaczyna się gdy mózg identyfikuje objawy napięcia, jako zagrożenie. Pojawia się wtedy sprzężenie zwrotne. Im więcej się boimy tym więcej jest objawów – im więcej objawów tym więcej się boimy. Atak paniki gotowy, aż do wyczerpania hormonalnej amunicji. Z powyższego wynikają przydatne informacje terapeutyczne. Po pierwsze znerwicowany organizm „tylko” realizuje zaprogramowaną strategię, a z fizycznego punktu widzenia nie dzieją się w nim rzeczy niezwykłe czy groźne. Po drugie aby wyjść z nerwicy trzeba przerwać morderczą pętle strachu przed strachem. Bardzo konkretnie oznacza to, że w przypadku nadchodzącego ataku paniki, bez względu na to jak porażające są nasze myśli, MUSISZ mówić i uświadamiać sobie, że są to normalne fizyczne symptomy wynikające z biochemii naszego organizmu, które w dodatku sami podsycamy przejmując się nimi. Że te objawy wkrótce miną. Zawsze mijają bo tak czy siak możliwości reakcji mózgu na hormony strachu są skończone. Jak się przesteruje wejście tego wzmacniacza to będzie charczeć, ale nie będzie już głośniej. Co najwyżej wpadniemy w stan poczucia nierealności. To nasz mózg buntuje się przeciw logicznie bezzasadnemu pobudzaniu hormonami strachu i mówi swojej autonomicznej połówce „hej to chyba przesada, jakaś iluzja, spróbuję to zignorować”. Jesteśmy w takim stanie nierealności znacznie spokojniejsi nieprawdaż? To jest dodatkowa pomoc ze strony naszej psyche. Zresztą po prawdzie kiedy ostatnio miałeś taki naprawdę potworny atak paniki? Chyba już dość dawno temu. Raczej na początku choroby. Teraz tylko czekasz w napięciu, że wróci, prawda? Jeśli podejrzewasz rzeczywistą fizyczną chorobę to zrób sobie kompleksowe badania: EKG, zakaźne, pasożyty, markery nowotworowe i co tam jeszcze medycyna proponuje. Zrób je tak czy siak dla pewności. Ale jeśli wszystkie badania wychodzą dobrze to powiedz w pewnym momencie stop i zawierz swojemu rozumowi, że fizycznie jesteś zdrowy. Walcz z pokusą ciągłego monitorowania swojego ciała! To nakręca pętlę strachu. Ono samo świetnie się ureguluje! (Jeśli jesteś chory na przewlekła chorobę np. nadciśnienie, czy alergię to oczywiście lecz TĘ KONKRETNĄ chorobę zgodnie z zaleceniami lekarza.) No dobrze skoro to takie proste to czemu tak trudno z nerwicy wyjść? Czemu po zrozumieniu przyczyn nerwicy nie mija ona od ręki? Przecież nie chcemy się bać. Nawet rozumowo wiemy, że nie powinniśmy. Dzieje się tak dlatego, że nasz organizm w skutek ciągłego napięcia uwrażliwił się i przyzwyczaił do pewnych reakcji. Wąska ścieżka pomiędzy postrzeganiem zagrożenia, a układem „walcz – uciekaj” zmieniła się w autostradę. Nasze myśli ciągle biegną w jednym kierunku. Koncentrujemy się na zagrożeniu. Ciągle pobudzane neurony w autonomicznym układzie nerwowym iskrzą nieustannie. Nawet jeśli przerwiemy pętlę strachu to zajmie nam miesiące, zanim je uspokoimy. Zanim autostrada opustoszeje i zarośnie krzakami. Mózg ma genialną funkcję zapominania, trzeba jednak na to trochę czasu. Nawyki zmieniają się powoli. (Zwłaszcza jeśli trochę zżyliśmy się z chorobą i czasem nam z nią wygodnie? Jak w tym kawale o niedosłyszącym dziadku, który nigdy nie słyszy próśb o pomoc przy pracach domowych, szybko jednak reaguje gdy ktoś szepnie o nim per „stary głuchy piernik”. Jeżeli ktoś ma taki problem to powinien się z nim zmierzyć w pierwszej kolejności.) Przy zmniejszaniu napięcia pomocna jest terapia behawioralna (zmieniająca wyuczone przez strach zachowanie) i różne techniki. Będę je stopniowo opisywał. (Misia. Wiele dałbym, żeby mieć czarodziejską różdżkę do usuwania nerwicy... Mogę tylko opisać co mi pomogło choć zajęło sporo czasu. Buntujesz się, znaczy że walczysz. Dasz radę. Nie rozwijaj myśli złej wyobraźni. Zbijaj je argumentami rozsądku i racjonalizuj. To zajmuje czas, ale z każdym miesiącem będzie lepiej.)
  6. Po pewnym czasie miałem kryzys gdy mimo, że jakoś funkcjonowałem to wydawało mi się, że nie dam rady, że muszę gdzieś uciec od tego. Zażądałem od żony żebyśmy wrócili do domu do Polski. To był ten moment gdy zdałem sobie sprawę w jakim napięciu ona żyła. Powiedziała, że nie mogę tak miotać jej życiem, że ona stara się to jakoś ułożyć. Ugruntować nowe znajomości. Dokończyć studia. Że muszę brać ją pod uwagę. Że ona nie może żyć tylko moją chorobą. Rozpłakała się. Czułem się jak w matni. Nie miałem wyboru musiałem walczyć dalej. Zostaliśmy i to była dobra decyzja W internecie wyszukałem kilka książek i zamówiłem je z amazona. Pamiętam, że jedną napisała dziewczyna, która przekonywała, że odzyskała zdrowie dzięki nawróceniu w ramach jakiejś nowej sekty. Dopiera na końcu książeczki wspomniała, że ciągle bierze xanax. Szkoda mi jej. Niestety w stanie nerwicy ludzie są podatni na sugestie i inni to wykorzystują. Szczęściem wśród zamówionych książek było „Peace from nervous suffering” napisane przez Claire Weekes - lekarkę, która sama pokonała nerwicę. Zdroworozsądkowa psychoterapia – mieszanka zrozumienia istoty nerwicy, zajęć zmierzających do zmniejszenia napięcia i terapii behawioralnej. Tej książce wiele zawdzięczam. Nie tyle poprawę bo to już i tak następowało, ile późniejsze całkowite wyzdrowienia. Gdy piszę całkowite to nie mam na myśli tylko braku objawów. Raczej to, że nie muszę się bać, że choroba kiedyś wróci, bo wiem, że w istocie nie jest to w ogóle choroba (w sensie biologicznym), tylko stan w którym się znalazłem z powodu pewnych okoliczności (oraz wrodzonych skłonności) i który sam podsycałem. Później kupiłem jeszcze jedną książkę tej samej autorki: „Hope and help for your nerves”. Te książki niestety nie są dostępne po polsku. Chciałem jedną kiedyś nawet przetłumaczyć, ale wrócił wir codziennych zajęć i zabrakło czasu. Trochę żałuję. Może jeszcze kiedyś to zrobię. Postaram się opisać w skrócie terapię, którą na podstawie książeczek dr Weekes zastosowałem sam do siebie i jak mi ona pomogła. W zasadzie to ciągle pomaga bo przecież moja osobowość i konstrukcja emocjonalna się nie zmieniła. Napiszę jeszcze za parę dni. Wyjeżdżam na weekend i chyba nie będę miał przez chwilę czasu na pisanie nawet off-line.
  7. Pamiętam, że gdy zrobiłem EKG, pielęgniarka, gdy zaraz dopytałem się o wynik powiedziała ironicznie: „you won’t die yet”. To było całkiem grubiańskie z jej strony, ale dotarło do mnie, że jest jakaś fundamentalna rozbieżność między moimi uczuciami, a stanem postrzeganym przez otoczenie. Fizycznie choć znacznie schudłem, to jednak byłem w dość dobrej formie. To był chyba moment, kiedy ostatecznie zdecydowałem się walczyć. Nie wiem jak to napisać, ale zaakceptowałem własną śmierć. Gdzieś w warstwie rozumowej było to ziarno prawdy, że nie umrę bo obiektywnie fizycznie jestem zdrowy co potwierdziły wszystkie badania. To w niczym nie zmieniało faktu stanu uczuciowego i dramatyczności tego postanowienia. To zupełnie nie da się opisać bo to nie rozgrywało się w warstwie logicznej, ale racjonalizowałem sobie to mniej więcej tak: Wszyscy muszą umrzeć. Śmierć jest nieodłącznym elementem życia. Tylu ludzi umarło przede mną i ja też umrę i to bez względu na to czy wyzdrowieje czy nie. Kwestia tylko kiedy. Wierzę w Boga więc jest on moją nadzieją. Może w ogóle nie ma czego się bać. Może to tylko brama do lepszego życia (o religii w mojej terapii będę się starał jeszcze napisać). Jeśli jednak Boga nie ma (jak widać zabezpieczałem się na wszystkie okazje) to niech będzie mi bliską myśl Epikura: „Póki żyjemy śmierci nie ma. Gdyśmy umarli nas nie ma” – śmierć jest więc iluzją, naszym wyobrażeniem. Bez względu na religijność ta myśl była niezwykle ważna w mojej terapii bo uświadomiła mi, że moja choroba rozgrywa się tylko w sferze uczuć. Że strach, oszołomienie, nierealność, mroczność, wrażenie przebudzenia i cała gama innych to moje uczucia, które sam produkuję. Nie jakiś stan zewnętrzny, obiektywny. Te uczucia dopiero wtórnie produkują zmiany somatyczne: bicie serca, pot, rozszerzenie źrenic, odpływ krwi z kończyn (wszystkie te akurat typowe dla działania adrenaliny, którą nasz autonomiczny układ nerwowy uwalnia z nadnerczy). Jakkolwiek to teraz brzmi to zaakceptowałem swoją śmierć. W tym sensie umarłem i urodziłem się na nowo. Z panią psychiatrą niestety nie nawiązałem dobrego kontaktu. Zapisała mi oxazepam na wypadek ataku paniki i zaproponowała jakąś formę psychoterapii, ale tak jak wspomniałem nie czułem nici zrozumienia więc nie kontynuowałem spotkań z nią. Niemniej oxazepam okazał się bardzo przydatny. Nie dlatego, że zacząłem go regularnie jeść (wierzyłem jeszcze w witaminy - jakieś placebo tu działało, a poza tym wyczytałem, że psychotropy uzależniają co oczywiście mnie poraziło), ale dlatego że uzyskałem jakieś zabezpieczenie na wypadek ataku. Tym bardziej, że przy pierwszej próbie coś musiałem źle odczytać i zamiast pół tabletki zjadłem całą (15mg). Wyczekiwałem, oczywiście nieufnie, czy aby nie będzie gorzej. Prawie miałem z tego powodu atak paniki, ale oxazepam zadziałał na mnie bardzo dobrze, pewnie też dzięki powiększonej dawce. Poczułem się prawie normalnie. Pamiętam ten moment jakiś kwadrans po wzięciu tabletki, gdy nagle lekko rozluźniły mi się mięśnie twarzy i karku. Nie zdawałem sobie sprawy, że były cały czas napięte! Działało całe popołudnie, udało nam się pójść na dłuższy spacer, nawet przejechać kawałek kolejką (właśnie tak) o ile dobrze pamiętam. Spokojnie zasnąłem. Jeszcze z samego rana było nie najgorzej, potem choroba wróciła. To był duży krok naprzód. Miałem zabezpieczenie! Potem dość regularnie co jakieś dwa tygodnie robiłem sobie „wakacje od nerwicy”. Zacząłem powolutku znajdować chwilę radości z życia. Postęp o którym pisze wyżej nie zmieniał faktu, że żyło mi się fatalnie. Cały czas w ekstremalnym napięciu, jakby poza sobą – zresztą już starałem się opisać stan moich uczuć. Mogłem sporo pracować z domu, ale musiałem regularnie jeździć na wizyty do klientów lub do biura. Z początku żona jeździła ze mną i czekała w aucie! Ja byłem tylko tak długo jak absolutnie musiałem, z palącą potrzebą wyjścia. Miałem na prawdę wyrozumiałego szefa. Widział, że coś jest źle, proponował pomoc, ale nie nachalnie. Dał mi szansę. Stopniowo zacząłem jeździć sam coraz dalej. Dopiero po jakimś miesiącu od powrotu do pracy zacząłem jeździć samochodem w zasadzie wszędzie sam w ramach miasta z paczką tabletek zawsze przy sobie. jeszcze napiszę
  8. Po pierwsze mimo, że kilka razy „umierałem” to nigdy nie umarłem. Trochę to ironiczne z perspektywy czasu. Wtedy zupełnie tak tego nie odbierałem, ale to ziarno prawdy zostało we mnie zasiane. Po drugie fakt, że byliśmy na obczyźnie, a moja żona nie pracowała. Nie mogłem zamknąć się przed światem. Na szczęście moja praca była dość elastyczna. Mogłem pracować z domu, jednocześnie musiałem jeździć na wizyty do klientów. Pod tym względem mężczyznom jest łatwiej. Kobieta ma większą możliwość ustąpienia pola i zamknięcia się w domu. Dla mężczyzny jest to w zasadzie społecznie nieakceptowalne. To mi pomogło choć bardzo bolało. Wreszcie może najważniejsze ustawiczne wsparcie ze strony żony, o którym już pisałem i jeszcze pewnie będę pisał, jak również innych ludzi dobrej woli. Przez kilka dni leżałem w łóżku, bałem się wyjść z domu. Agorafobia w pełnej postaci. Byłem tylko u lekarzy i na badaniach, a i to tylko dzięki samochodowi w którym czułem się bezpieczniej – pewnie dzięki tej dwudniowej podróży powrotnej na początku choroby. Miałem zwolnienie lekarskie, potem jeszcze kilka dni urlopu. W sumie nie byłem w pracy około dwóch tygodni. Ciągle podejrzewałem, że to może rodzaj choroby zakaźnej, zapalenia opon mózgowych etc. Wszystkie te hipotezy odpadły w badaniach i ze wszystkich wychodziło, że jestem ogólnie fizycznie zdrowy. Żona zaczęła mnie „wyciągać” na powietrze, na spacer, na pobliski basen. Trudno mi było nawet przed sobą przyznać, że się boję, więc z oporami, ale się godziłem na krótkie wyjścia. Na basen pojechaliśmy te kilkaset metrów samochodem. Stałem w wodzie i myślałem tylko o tym, kiedy wrócimy. Kluczem, było przyznanie przed sobą, że tak naprawdę chodzi o lęk. Że po prostu boję się wyjść z domu ( z obawy przed kolejnym atakiem paniki) i nie jestem w stanie tego strachu przezwyciężyć. Że jestem w destrukcyjnej pętli strachu przed strachem. Zacząłem szukać informacji. W (bardzo) pobliskiej bibliotece do której oczywiście pojechałem samochodem (ten samochód był moją ostoją, aż się dziwię jak to piszę, że teraz wolę jechać gdzieś dalej pociągiem niż samochodem) znalazłem książkę o terapii antylękowej przy pomocy witamin i dodatków żywieniowych. To było pierwsze miejsce, gdzie znalazłem opisane moje objawy. Przeczytałem i zacząłem żreć te witaminy, GABA itp. garściami, co oczywiście niewiele pomogło, jedynie rujnowało mój budżet, ale naprowadziło mnie na trop wiedzy o atakach paniki i nerwicy lękowej. Moja żona do tej pory śmieje się z mojego okresu witaminowego. Swoją drogą gości, którzy wykorzystują bezradność i tę niesamowitą wolę powrotu do zdrowia za wszelką cenę, do marketingowych celów koncernów farmaceutycznych powinno się wysyłać na krótkie wakacje do Abu Ghraib albo Guantanamo. Doktor medycyny z dobrą praktyką podobno, jak pisało na okładce! Może trochę przesadzam ostatecznie ta książka była pierwszym krokiem na drodze zrozumienia tej choroby. Kolejne informacje znalazłem w internecie. Tu nie ma trudności, po wpisaniu „panic attack” lub „panic disorder” wyskakują tysiące stron. Wahałem się, ale ostatecznie z tą wiedzą udałem się do lekarza rodzinnego, u którego byłem wcześniej i który zrobił na mnie wrażenie człowieka kompetentnego i zdolnego do empatii. Zaproponował mi zrobienie szerszych badań: EKG inne dla pewności i jednocześnie wizytę u psychiatry. jeszcze napiszę
  9. Następny kawałek z mojej historii. Planowaliśmy emigrację od dłuższego czasu. Wszystko załatwiliśmy, wizy, transport sprzętów, nową pracę nawet zdalnie. Wszystko w maksymalnym tempie. Nie wziąłem ani jednego dnia urlopu. Jednego dnia skończyłem pracę w Polsce, kilka dni później zacząłem na drugim końcu świata. Zetknięcie z nową rzeczywistością też nie było łatwe. Inna kultura, inne zwyczaje. Setki możliwości wyjścia na frajera, setki okazji do stresu. Nowy język, nowe wyzwania. Ze dwa, trzy miesiące po przyjeździe do nowego kraju wybraliśmy się na niestrzeżoną plażę. Nie pierwszy raz zresztą. Tego dnia były wyjątkowo duże fale. Setki kilometrów dalej dogorywał tajfun. Fale były jego odległym echem. Poszedłem popływać i jak kozak pomyślałem, że wypłynę poza miejsce gdzie fale się załamują to sobie spokojnie popływam. Jakieś sto metrów od brzegu. Bardzo lubię pływać i jestem dobrym pływakiem. Przez jakiś czas było fajnie, ale po chwili nadeszły jeszcze większe fale i zgodnie z naturą zaczęły się załamywać dalej od brzegu. Nad moją głową. Dwumetrowa fala to niesamowity żywioł. Ocean to nie Bałtyk. Mało kto wie, że surferzy pływający na dużych falach ryzykują życiem. Fala poniewiera, wciska do dna. Zanim zdąży się wypłynąć i odetchnąć przychodzi następna, po kilku cyklach brakuje tchu. To jest tak. Świat się robi mroczniejszy. Obraz się niesamowicie zawęża. Uwaga skupia. Panika przeszywa na wskroś. Całe ciało daje sygnał do ucieczki, ale nie ma gdzie uciekać. Trzeba walczyć. Kipiel, walka na powierzchnię, oddech, kipiel, walka na powierzchnię, oddech. Trochę do brzegu. Ta adrenalina, to ona zawęża obraz, musiała mnie uratować. Dała siłę mięśniom. Nie wiem ile to trwało, pewnie około pięciu minut. Mnie wydawało się, że całe życie. Drżący wyszedłem na brzeg. Nieświadoma niczego żona spokojnie się opalała. Od tego czasu minęło dziesięc lat, ale kiedy sobie to przypominam to mam wrażenie, że jestem trupem. Myślę, że to był stres ponad moje siły. Zaraz po tym wydarzeniu szybko wróciłem do siebie, ale z miesiąc potem miałem niczym nie sprowokowany atak paniki. W kościele w niedzielny poranek. Trwał może kilka sekund. Znów ten sam mrok i przerażenie. To jest znane w psychologi. Odreagowanie traumy przychodzi po jakimś czasie. Wietnam, Irak, cała literatura jest na ten temat. Jeszcze i ten atak w kościele minął jak zły sen. Parę dni później dostałem służbowe zlecenie wyjazdu w odległe od świata miejsce z wizytą u klienta. Miałem lecieć samolotem, ale ponieważ zbliżał się weekend postanowiłem wziąć dzień wolnego i pojechać autem z żoną, oglądają świat po drodze. Tysiąc dwieście kilometrów donikąd. Ten nastrój odludzia, porzuconych miasteczek musiał dołożyć się do całości. Pamiętam jak dzisiaj niesamowity porzucony cmentarz. Wiatr hulał miedzy grobami z przed wieku. Wieczorem w restauracji poczułem się źle. Strach, mrok, złe myśli, nierealność. Pot na czole. Niesamowita potrzeba ucieczki. To nie był przejściowy atak. To było jak mroczna chmura, która zasłoniła moje życie. Wróciliśmy do hotelu. Skulony leżałem w tej grozie. Po pewnym czasie zasnąłem. Gdy rano obudziłem się wstałem normalnie jak gdyby nigdy nic. Dopiero po kilku chwilach przyszły wydarzenia z poprzedniego dnia i mrok znowu zalał mój świat. Tak zresztą miałem przez całą chorobę. Przez mikrosekundę po obudzeniu czułem się normalnie i po em przychodziła pamięć. Całe to gówno siedzi w naszym umyśle. To jest na prawdę choroba umysłowa. To nasza pamięć i myślenie zaburza chemię mózgu. Nie odwrotnie jak przy schizofrenii. Sami się nakręcamy własnymi myślami. Ta mikrosekunda normalności po obudzeniu zawsze była dla mnie na to dowodem i nadzieją jednocześnie. Jeszcze napiszę.
  10. Zawsze taki byłem. Z wyobraźnią, zdolnością do współczucia, raczej mniej niż bardziej odważny. To chyba dobrze. Świat pełniejszy wtedy. Zresztą ci co nie potrafią sobie wyobrazić konsekwencji umierają młodo, bankrutują i co tam jeszcze. W młodości odkryłem, że mam lęk wyskości. Kiedyś jako starszy dzieciak nie dałem rady wejść na Świnicę w Tatrach i musiałem zaczekać na grupę przed samym szczytem. Nieraz też odczuwałem pewien niepokój przed jakimś wyjazdem. Nic wielkiego. Pierwszy raz dopadło mnie na prawdę gdy narajaliśmy się trawy na studiach. Wcześniej też podpalaliśmy w liceum, ale to było jeszcze za komuny. Towar był słaby. Koleś hodował trawkę w doniczkach na oknie na przeciwko miejskiego komisariatu o czym opowiadał z duża satysfakcją. Paliliśmy tę trawę i każdy kiwał głową, że kopie, ale na prawdę to gówno prawda była. Trochę tam człowiek się czuł dziwnie. Gadać się chciało. Na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiła się prawdziwa trawka z Pakistanu. Ktoś przyniósł do akademika i zapaliliśmy tak jak tę polską. Dużo zaciągania raz za razem. Gandzia działa z pewnym opóźnieniem...Potem kopie. To było chyba najgorsze doświadczenie w moim życiu. Pełny atak paniki. Trwał chyba z godzinę. Przejście przez piekło. Zwinąłem się w sobie i łkałem w pozycji embrionalnej. Ktoś mnie starał się uspokoić. Potem przeszło. Tylko przed chłopakami trochę wstyd został. Kobietom chyba jednak łatwiej z chorobą lękową. Nawiązują relacje. Gadają. Od początku świata jest literatura o kobiecej histerii. Chłopaki chowają w sobie. Budują maski. Dziwaczeją. Kolesie się trochę dziwili, że mnie tak napadło, ale ogólnie ze zrozumieniem podeszli bo inni też mieli ciekawe narkotyczne przeżycia. Jednemu wydawało się, że wpełza pod płytki PCV i w kanałach przeciska się. Drugi się obnażył i puszył jak kogut. W każdym coś siedzi. Oczywiste było dla mnie, że to trawa spowodowała atak paniki i po prostu nie będę jej więcej palił. Jeszcze w ciągu kilku kolejnych dni miałem dwa może trzy mikrosekundowe ataki, ale wytłumaczyłem sobie, że jeszcze jest to świństwo we mnie. Może to zresztą prawda była. Potem zapomniałem. Udało mi się za to przezwyciężać mój lęk wysokości. Przeszedłem Zawrat. Byłem na Rysach i przełęczy Pod Chłopkiem. To było duże wyzwanie. Drżące nogi, zawroty w głowie. Wtedy, po przejściu trasy, czułem po prostu satysfakcję, ale z dzisiejszej perspektywy myślę, że dało mi to podstawę do przekonania, że strach można pokonywać. To znaczy ignorować go i działać dalej. I że odwaga na przełamywaniu strachu polega, a nie na braku strachu w ogóle. Mam taką plakietkę w swoim pokoju z cytatem z Johna Wayne*a: „Courage is being scared to death – but saddling up anyway”. Nic dodać, nic ująć. Do pewnych granic oczywiście – Kozim Wierchom nie dałem rady :). Niestety historia nie kończy się tym optymistycznym akcentem. Kolejny akt rozegrał się parę lat później za granicą. Napiszę jeszcze.
×