Witam!, czytam to forum i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mój mąż cierpi na nerwicę. Od ok. dwóch lat kieszeń w jego spodniach wypchana jest lekami na serce łącznie z nitrogliceryną. Zrobił wszystkie badania, które nie wskazują na to by miał jakieś poważniejsze problemy z sercem, a mimo to ciągle odczuwa bóle. Ciśnieniomierz to przyrząd, z którym się praktycznie nie rozstaje. Teraz zaczęły się diety. Życie staje się horrorem. Mierzenie ciśnienia w nocy nad ranem, po kilkanaście, kilkadziesiąt razy dziennie. Podwyższony puls -piguła, podwyższone ciśnienie- piguła (wcześniej natychmiast wizyta w szpitalu, ale wstyd już było po tych szpitalach jeździć- trzymałam za rączkę, mierzyłam to cholerne ciśnienie, łykał piguły i przechodziło). Skutek tych piguł taki, że raz o mały włos nie dostał zapaści na autostradzie prowadząc samochód. Po dwudziestu pięciu latach małżeństwa mam serdecznie dość. Od roku zresztą konflikty są coraz częstsze, wyprowadzałam się z domu ale wracałam. Nie mam jednak już siły, z drugiej strony ciężko się rozstać po tylu latach, ale z przerażeniem myślę jak będzie wyglądać nasze dalsze życie.
Powiedzcie jak wasze rodziny radzą sobie z waszymi problemami. Namawiałam męża na wizytę u psychologa lub psychiatry, ale obiecywał, że pójdzie i na tym się kończyło. Masaże, leki, cudowne diety i rozmowa o tym kto umarł na serce, jakie ma ciśnienie itp, itd to normalka w naszym życiu codzienny. Wydaje mi się, że to typowa hipochondria. Nie mam już siły, ani chyba ochoty spędzić tak reszty życia.
Podpowiedzcie coś...