Witajcie dziewczyny:) Jestem tutaj nowa. Chcę Wam tylko powiedzieć, że choć nerwica to paskudna choroba (sama choruję od 3 lat) to nasze pociechy chyba podświadomie dodają nam sił by walczyć. Rok temu zawalił się mój świat. Ojciec zachorował na nowotwór. Miesiąc później zaszłam w ciążę, którą poroniłam w 9tc. Pozbierałam się szybko bo nie miałam czasu na rozczulanie się nad sobą. Dojeżdżałam z ojcem codziennie na chemię, potem była operacja i rekonwalescencja. W marcu okazało się, ze znowu zaszłam w ciążę - to miał być piękny czas. Ojciec wrócił do zdrowia, ciąża rozwijała się prawidłowa. Tak było aż do 19 tc, bo wtedy zdiagnozowano u mojego synusia przepuklinę przeponową. Przeżywalność to 60-70%. Teraz czekam na poród. Jestem w 27 tc. Codziennie walczę o Syna i o siebie. Boję się cc i tego czy moje serce wytrzyma widok Syna w inkubatorze i walczącego o życie. Los mnie nie oszczędza i stale dokopuje. Najgorzej jest w nocy, kiedy serce szaleje, potyka się i bije jak mu się tylko podoba. Są dni, kiedy łzy same ciekną po policzkach ale walczę dla mojego, upragnionego Syna. Dziewczyny nie poddawajcie się!!! Ja funkcjonuję bez leków. Odstawiłam je kiedy zaszłam w ciążę. Każdy dzień mierzę się z tym paskudztwem, a kiedy wydaje się, że już mnie pokonuje myślę o moim Synu, który chyba tam z brzuszka dodaje mi sił :)