Witajcie.
Opowiem Wam historię:
Urodziłam się jako wrażliwa istota, ciepła, otwarta na świat, ufna i delikatna. Teoretycznie takie właśnie dzieci powinny mieć dużo więcej miłości, wsparcia, ochrony niż te bardziej odporne, *twarde* i mniej czujące. Po to, by móc się rozwinąć, by normalnie żyć, by radzić sobie z samym sobą. Cóż, kiedy stało się dokładnie odwrotnie. Rozwód rodziców, alkoholizm ojca potem choroba psychiczna matki. Rygorystyczna i zimna emocjonalnie rodzina. Cios za ciosem, słabość i brak wsparcia, poczucie mniejszej wartości, lęk. Nerwica.
Jakby tego było mało, samobójstwo matki, śmierć ojca w wypadku, nieudane, toksyczne małżeństwo. Całe życie zastanawiam się dlaczego mnie to wszystko spotkało?...mnie, osobę nadwrażliwą, która nie powinna sobie poradzić z takim bezmiarem cierpienia. Nie znajduję oczywiście odpowiedzi, tak jak nie znajduję żadnej pokrzepiającej odpowiedzi jak mam z tym żyć. Jestem racjonalistką i nie doszukuję się żadnego fatum, czy kary. Jedyne, co zrozumiałam, to to, że absolutnie nie można odrzucić tego, co nazywamy naszą słabością, nawet jeśli ciężko nam z tym, nawet jeśli inni się z nas śmieją bądź odrzucają. Zaprzeczenie temu, że jesteśmy nadwrażliwi jest największą krzywdą, jaką możemy wyrządzić sami sobie. Tak więc jedyne, co zostaje, to u m i e ć żyć z samym sobą. Rozluźnić się i pozwolić sobie na to. Próbowałam psychoterapii, leków, afirmacji, mnie nie pomogło nic na tyle, aby mnie całkowicie uzdrowić. Teraz po prostu przestałam ze sobą walczyć. I to chyba jest jedyna droga.
pozdrawiam wszystkich nadmiernie czujących:)